Czyli jak rozbudzić ciekawość świata u dzieci.

SKKT to szkolne koła krajoznawczo-turystyczne afiliowane przy oddziałach PTTK. Utrzymują z nimi kontakt za sprawą opiekunów. W czasie kiedy chodziłem do podstawówki w Wyrzysku (dziś imienia Powstańców Wielkopolskich) opiekunkami naszego były panie: Sikorska, nauczycielka geografii i Błaszczyńska. To dzięki nim zwędrowałem całą Polskę południową.

Obie były pasjonatkami turystyki i próbowały zaszczepić dzieciakom to samo. Pasję do pieszych wędrówek oraz poznawania kraju. Dla naszych rodziców była to też stosunkowo tani sposób na wakacje dla nas. Z tego co pamiętam, dwutygodniowy turnus kosztował ówczesne sto złotych. Za to mieliśmy noclegi w szkołach, wyżywienie i przejazdy. Śniadania i kolacje robiliśmy we własnym zakresie z kupowanych po drodze produktów: chleba, konserw, sera żółtego i topionego, dżemu. Czasami pomidorów, ogórków.
Każdy dzieciak niósł w plecaku swoją „porcję” żywności, stosownie do wieku i możliwości. Obiady jedliśmy w restauracjach. Do dziś pamiętam, że zupę podawano w nich w metalowych kubkach, którą kelner rozlewał do talerzy. Choć w plecakach nosiliśmy tylko ograniczony zestaw ciuchów, koszule i bieliznę na zmianę, jakąś cieplejszą kurtkę, skarpety, to wraz z prowiantem plecak swoje ważył. Tym bardziej, że bywały dni kiedy pokonywaliśmy nawet po dwadzieścia kilometrów. I to w terenie górskim jak na przykład na Podhalu czy Beskidzie Sądeckim. Każdy kilometr dłużył się wtedy niepomiernie, zwłaszcza pod koniec dnia gdy nocleg był już blisko. Nasze opiekunki zarządzały wtedy częstsze popasy przy szlaku i dopingowały dzieciaki – „już niedaleko, już niedaleko, dacie radę”. Po dotarciu do celu – jak już wspomniałem- najczęściej szkoły podstawowej, w której latem zamiast ławek wstawiano łóżka, było obowiązkowe mycie. Oczywiście w zimnej wodzie. Czy to w szkolnych toaletach czy w strumieniu, jeśli był w pobliżu. Nie było zmiłuj się. Nasze opiekunki pilnowały byśmy byli wypucowani po wielogodzinnej wędrówce. Zwłaszcza nogi i ręce musiały być czyste. Po ablucjach, przygotowywanie kolacji. Jeśli były kuchnie w szkołach, to na stołach. Jeśli nie, to na gdzieś na zewnątrz, na kocach, ławach itd. Każdy dzieciak miał swoje zadanie. Jedni kroili pieczywo. Inni smarowali masłem lub margaryną stosy kromek. Jeszcze inni kroili ser lub wędlinę i kładli na „sznytki”. Zdarzało się jednak, że kiedy w wiejskich Geesach były pustki, zwłaszcza w czasie żniw, za „omastę” musiał wystarczyć dżem i margaryna. Jednak nikt nie marudził. Po takiej „wyrypie” każde z nas mogło zjeść konia z kopytami .

Podróżowaliśmy oczywiście wyłącznie PKP. W tamtych czasach nie było luksusowych – jak dziś – autokarów dalekobieżnych. Z lotniczymi fotelami i kibelkiem przyklejonym do tyłu autobusu jak domek nad przepaścią.

Podróż zaczynaliśmy na stacji w Osieku nad Notecią skąd dojeżdżaliśmy lokalnym pociągiem do Bydgoszczy. Potem jakimś dalekobieżnym. Nie, nie ekspresem lecz osobowym, który zatrzymywał się na każdej stacji. Ostatecznie, pospiesznym. Jeśli mieliśmy rezerwację to upychano nas po dziesięcioro w każdym przedziale ( na ogół dwa wystarczyły bo zazwyczaj grupa liczyła kilkanaście osób) . Jeśli nie, to tak długo koczowaliśmy, na podłodze, w korytarzu aż zwolniło się jakieś miejsce. Bywało, że i w toalecie, z której od czasu do czasu, ktoś nas przepędzał przypilony małą lub dużą potrzebą.
Każde z dzieci miało w chlebaku wałówę przygotowaną przez babcie i mamy, na którą składał się cały pieczony kurczak lub kaczka, chleb, coś do picia i jakieś owoce, jaja na twardo. Jeśli komuś zabrakło, dzieliliśmy się. Nikt nie mógł być głodny czy spragniony. Kiedy pewnego razu, w drodze do Krakowa, zeżarłem pomiędzy Bydgoszczą a Toruniem swój przydział ( pół kury i wszystkie kanapki) potem musiała ratować mnie Danka, moja siostra.

Czy ktoś narzekał?

Nie przypominam sobie. Raczej byliśmy tak podekscytowani podróżą, że nie zważaliśmy na jej trudy. Zakopcone dymem papierosowym korytarze, wszędobylski brud i smród z toalet. Zwłaszcza pod koniec trasy. Podpitych rezerwistów powracających do domów, śpiewających na całe gardło – „Kiedy rezerwa szła do cywila”. Udekorowanych tradycyjnymi chustami.
Babiny z koszami pełnymi wiktuałów, które wiozły na targ były dla nas dodatkową atrakcją. Czasami coś nam z nich skapywało. A to kilka śliwek, gruszek czy jajo na twardo, które nieustannie podjadały.
Dziś, z perspektywy czasu, zadziwia mnie to jak byliśmy wytrzymali. Nie wiem czy obecny siedmio czy ośmioklasista by zniósł to co my wtedy.

Dzięki tym obozom wędrownym „zaliczyłem” : Podhale, Beskid, Pieniny, Góry Świętokrzyskie. To one zaszczepiły we mnie ciekawość świata, Innych miejsc, kultur, ludzi. Jest dziś we mnie i nigdy nie zniknie. Choć wiele wspomnień zatarło się już w pamięci pozostały w niej: zapach siana na górskich łąkach, zimny zapach wody w górskich strumieniach, przemoczone ciuchy po gwałtownej burzy spotkanej na szlakach czy smak żentycy pitej na hali w Dolinie Kościeliskiej. Wszystkie one razem tworzą specyficzną galerię, po której, od czasu do czasu, nostalgicznie wędruję.

Powrót po latach na tamte szlaki, Nowosądecczyzna, foto Jolanta Styrczula.

Antoni StyrczulaAutor: Antoni Styrczula
Opinii publicznej kojarzę się jako rzecznik prasowy Prezydenta RP, a także dziennikarz radiowo-telewizyjny i prasowy. Od wielu lat zajmuję się szkoleniami i doradztwem w zakresie public relations i marketingu politycznego. Jestem ekspertem w kreowaniu wizerunku firmy w e-przestrzeni i social mediach oraz zarządzaniu informacją w sytuacjach kryzysowych. W wolnych chwilach podróżuję. Przede wszystkim do Azji. Więcej tekstów autora przeczytacie na blogas24.pl