Barbara Skrzypek nie była politykiem. Nie występowała publicznie, nie uczestniczyła w medialnych potyczkach, nie miała ambicji, by wpływać na bieg wydarzeń w państwie. A jednak stała się częścią scenariusza, w którym nie milknie pytanie: czy jej śmierć była jedynie zbiegiem okoliczności, czy też była cichym skutkiem politycznej zemsty?

Nie zginęła od kuli, nie została pobita, nie padła ofiarą zamachu. A mimo to nie żyje. Zmarła po przesłuchaniu prowadzonym przez osoby, których zaangażowanie w sprawę budzi co najmniej niepokój – i które, jak się wydaje, pełniły nie tylko rolę procesową, ale również symboliczną: rolę nacisku, presji, demonstracji siły. Czy można zabić człowieka, nie dotykając go? Odpowiedź może być bardziej niepokojąca, niż chcielibyśmy przyznać.

Stres to nie metafora. Stres to biologiczna rzeczywistość. Ludzki organizm nie odróżnia stresu „moralnego” od fizycznego zagrożenia. Gdy człowiek trafia do sytuacji silnego napięcia psychicznego – takiej jak przesłuchanie w atmosferze podejrzeń, insynuacji i moralnego upokorzenia – uruchamia się kaskada reakcji: wyrzut adrenaliny, wzrost ciśnienia, przyspieszone tętno, spadek odporności, zaburzenia rytmu serca. To nie jest poetyka – to mechanika fizjologii. A jeśli człowiek jest w wieku starszym, z utajoną chorobą sercowo-naczyniową, takie przeciążenie może zakończyć się tragicznie. Nie w tej samej chwili, ale po kilkunastu, kilkudziesięciu godzinach. Czasem wystarczy jedna nieprzespana noc, jeden wyrzut kortyzolu więcej. I serce nie wytrzymuje.

Barbara Skrzypek została przesłuchana przez osoby nieprzypadkowe. Prokurator Ewa Wrzosek – znana ze swojego politycznego zaangażowania, zawieszana, przywracana, medialnie obecna bardziej niż powinna być osoba rzekomo bezstronna. Obok niej Roman Giertych – postać o historii niejasnych powiązań, który dawno porzucił rolę adwokata na rzecz roli politycznego miecza. I wreszcie mecenas Jacek Dubois – nazwisko znane z kontekstu reprywatyzacyjnych kontrowersji w Warszawie, zbyt często przewijające się tam, gdzie pojawia się cień polityczno-biznesowej symbiozy.

Co ci ludzie robili przy przesłuchaniu starszej kobiety, bliskiej środowisku Jarosława Kaczyńskiego? Czego szukali – prawdy, czy efektu politycznego? Bo jeśli chodziło wyłącznie o czynności procesowe, wystarczyłby urzędnik i notatnik. Ale jeśli chodziło o to, by pokazać: „nie jesteście bezpieczni, każdy z was może zostać wezwany, przesłuchany, poniżony” – to skład przesłuchujący był wybrany perfekcyjnie.

Nie trzeba krzyczeć, by przestraszyć. Nie trzeba uderzyć, by złamać. Wystarczy stworzyć atmosferę moralnej napaści – w białych rękawiczkach, pod szyldem wymiaru sprawiedliwości. To działa równie skutecznie jak przemoc fizyczna. A może nawet bardziej – bo zostawia człowieka w stanie, w którym musi sam nieść swój lęk, swoją bezradność, swój wstyd. Barbara Skrzypek mogła się czuć upokorzona, osaczona, wypchnięta poza granice godności. I to nie dlatego, że została fizycznie zaatakowana. Ale dlatego, że wytworzono sytuację, w której każdy gest, każde spojrzenie, każde pytanie było podszyte pogardą.

Nie wiemy, co dokładnie się działo podczas przesłuchania. Nie mamy nagrań, stenogramów, dowodów emocjonalnych. Ale wiemy, jaki był kontekst: polaryzacja polityczna, zemsta za przeszłość, pokaz siły wymierzone w środowisko, które od lat stanowiło rdzeń obozu Kaczyńskiego. A wiemy też, że trzy dni później Barbara Skrzypek nie żyła.

Czy można to udowodnić? Nie. Czy można to wykluczyć? Tym bardziej nie. Ale właśnie w tej niepewności zawiera się sedno tego, jak działa nowoczesna przemoc. To nie jest świat lat 50., gdzie wywożono ludzi do lasu. To jest świat, w którym przemoc ubiera się w procedury, aktówki i togę. Gdzie zniszczyć człowieka można paragrafem, urzędowym wezwaniem, domniemaniem winy – zanim jeszcze ktokolwiek cokolwiek udowodni.

Śmierć Barbary Skrzypek może przejść do historii jako niezauważony epizod. Może być zredukowana do wpisu w księdze zgonów i suchych komentarzy. Ale może też stać się symbolem czegoś znacznie głębszego: że w Polsce można kogoś złamać, nie wypowiadając ani jednego wulgarnego słowa. Można doprowadzić do śmierci, nie podnosząc ręki. Można zabić człowieka – nie dotykając go.

Jeśli pozwolimy, by ta sprawa przeszła bez refleksji, zaakceptujemy nowy standard: że państwo może wykorzystywać aparat ścigania do psychicznej eliminacji ludzi. Że nie potrzeba już kul, skoro można używać stresu. Że nie potrzeba tortur, skoro wystarczy napięcie moralne, wystudiowane upokorzenie i wyrachowany skład przesłuchujący.

To nie jest tylko pytanie o śmierć jednej kobiety. To jest pytanie o granice władzy. O to, czy możemy czuć się bezpieczni w państwie, które uczy się niszczyć ludzi bez zostawiania śladów.

Czy można zabić człowieka, nie dotykając go?

Tak. I właśnie dlatego powinniśmy się tego bać bardziej niż przemocy fizycznej.