Język żyje. Rozwija się, zmienia, czerpie z innych języków słownictwo, niekiedy konstrukcje składniowe, jest znakiem naszej tożsamości narodowej, niekiedy regionalnej, naszego wykształcenia, pozycji społecznej, oczytania, obycia, inteligencji, poczucia humoru.
Nie ma w języku constans. To, co dziś jest postrzegane jako błąd, jutro może być dopuszczalne, a pojutrze stać się normą. Część wyrazów wychodzi z użycia, powstają nowe, z zabawy językiem w poezji i szerzej literaturze powstają skrzydlate słowa, które z czasem wchodzą do języka wysokiego (że użyję kalki z niemieckiego), a później potocznego. Obecnie, kiedy czytanie klasyki światowej i polskiej, nie jest tak popularne jak dawniej, ludzie czasem cytują popularne dzieła, nie zdając sobie sprawy, skąd pochodzą. Często je kaleczą, używają w niewłaściwym kontekście, ale to także rodzaj funkcjonowania społeczeństwa w języku narodowym, gry językiem.
Różnimy się wszystkim, dzielą nas: wykształcenie, płeć, pochodzenie, rodzaj wykonywanej pracy, sympatie polityczne, miejsce zamieszkania, światopogląd, religijność, stan posiadania, wiek, zainteresowania, środowisko – język nas łączy. Profesor filozofii na Uniwersytecie Warszawskim spokojnie dogada się ze sztajmesem z Koziej Wólki, choćby w takiej kwestii jak dofinansowanie do trzeciego browara.
Oczywiście teraz – w epoce globalnej wioski – oprócz normalnej ewolucji języka, wiele dzieje się z sferze Internetu. Młodzież polska może nie wie, kim był Bareja i nie widziała „Seksmisji” (choć to uważam za wielkie zaniedbanie wychowawcze), ale język angielski jest jej drugim językiem. Liczę na to, że jeszcze nie pierwszym. W każdym razie Internet przyspiesza pewne procesy i kreuje nową modę językową (nie chcę nazywać jej kulturą, o czym za chwilę). Niebagatelna jest możliwość wyrażania emocji za pomocą emotek, co z jednej strony pomaga (rozpoznawanie przeżyć po wyrazie „twarzy” żółtego kółeczka), z drugiej przeszkadza, bo ogranicza konieczność ubierania przeżyć w słowa.
I – wbrew zaleceniom współczesnego „dziennikarstwa” (czyli tytuł, lead, i jedziemy od początku po bandzie) – przejdę teraz do tego, po co w ogóle zaczęłam pisać ten tekst. Bo we współczesnej kulturze języka uderzają mnie dwa zjawiska: wulgaryzacja i genderyzacja (feminizacja).
1. Jebać PiS – ***** *** – to hasło, które pojawiło się w przestrzeni publicznej jako wyraz niezadowolenie z rządów PiS-u – wyśpiewane, wykrzyczane przez polityków, artystów, ludzi kultury – osoby, które – jeśli już używają takich słów – powinny to robić wyłącznie po pijanemu, w zaciszu domowym i pilnować, żeby ich nie usłyszeli sąsiedzi. Tymczasem z tego najbardziej chyba w języku polskim wulgarnego słowa uczyniono hasło powtarzane przez setki ludzi, wykrzykiwane przez pół miasta.
Możliwe, że chodziło o takie antyczne i średniowieczne plugawienie przeciwnika przed walką, żeby osłabić mu morale, jak to obserwujemy w „Iliadzie” przed pojedynkiem Hektora z Achillesem, Tyle że tamci książkowi zanadto nie przeklinali. A już na pewno nie namawiali do tego widzów. Walczyli sami i wręcz, bez widowni.
Efektem tego epatowania wulgarnością jest dalsza wulgaryzacja języka. W trakcie konfliktu na Ukrainie pojawiły się doniesienia, co marynarze ukraińskiego okrętu odpowiedzieli Rosjanom. Plakat z tymi słowami: „Rosyjski okręcie wojenny, pierdol się!” – powieszono w pewnym liceum. Uczniowie codziennie przez wiele miesięcy przechodzili koło niego, czytając plugawe słowa. Jakby użycie ich było powodem do chluby.
Kiedy wulgarność towarzyszy nam nieustannie, przestajemy zwracać na nią uwagę. Tracimy wrażliwość na nią i w rezultacie używamy wulgaryzmów jak zwykłych słów.
Lubię czasem zakląć – bywają sytuacje do tego stworzone, jak ta z doniesień o marynarzach. Przekleństwa są często rubaszne, podgrzewają atmosferę, są charakterystyczne dla polskiego języka i polskiej kultury. Wcale nie uważam, że świadczą o braku kultury czy ubóstwie językowym. Zwłaszcza język polski jest piękny do przeklinania. Ale one mają pozostać w sferze prywatnej, w zaciszu własnego ogródka, może w kłótni z sąsiadami. Nie należy osłabiać ich siły, nadużywając ich. Nie należy epatować nimi, bo stracą moc. I co wtedy powiesz, gdy uderzysz się małym palcem w róg szafy?
2. Nie chce mi się nawet sprawdzać, jak fachowo nazywają się te wszystkie feministyczne określenia. Jeszcze niedawno nie do pomyślenia było powiedzenie bibliotekarka, lekarka albo przedszkolanka, bo się każda obrażała, że to takie uwłaczające (miało być bibliotekarz, nauczyciel przedszkola, pani doktor); teraz nagle powstały jakieś określenia typu: doktora, psycholożka czy wynalazczyni. Może nie idę z duchem czasów, ale dla mnie, jako językoznawcy, określenia wykonawców czynności nie wymagają dookreślenia płci. Wskazują na zawód, zajęcie, nazwę. To samo dotyczy wszelkich zwrótów typu: uczniowie i uczennice… Forma męskoosobowa zawiera w sobie także część żeńską i naprawdę nigdy nie pomyślałabym, że kogoś pomija. Oprócz ścisłych definicji ujętych w tabelki i rubryczki, człowiek nauki i kultury, a zwłaszcza językoznawca, musi mieć odrobinę intuicji językowej i miłości do naszej pięknej polszczyzny.
Pozostaje mieć nadzieję, że język – jak każdy żywy i czuły twór – poradzi sobie z tymi, którzy próbują go wykorzystać: przyjmie, co dobre, odrzuci, co złe. I będzie dalej nam służył.
Bo to język jest naszą ojczyzną.
I miałam problem z tytułem. Bo jakieś Ojczyzna – polszczyzna należy do Miodka i nikogo nie przyciągnie. Język żyje? To pierwsze słowa – przez powtórzenie tracą moc. Mój język – moim domem? Słabe. Ale już My language – my home? Ok. Co z nami zrobiono, że obcojęzyczne hasła brzmią lepiej niż polskie?
Dlatego zaklęłam szpetnie ze staropolską macią,
Zostaw komentarz