Kiedy Michał Wiśniewski mówi, że artyści sami są sobie winni niskich emerytur, to nie jest żadna prowokacja – to brutalna prawda, której wielu nie chce usłyszeć. Bo łatwiej dziś opowiadać o niesprawiedliwym systemie, niż przyznać, że przez lata żyło się ponad stan, jakby pieniądze miały nigdy się nie skończyć.
Ile razy widzieliśmy w telewizji opowieści o „biednych artystach”, którzy dziś dostają 1200 zł emerytury? Tyle że wcześniej były luksusowe auta, egzotyczne wakacje, torebki za tysiące i życie jak z kolorowego magazynu. Nikt wtedy nie myślał o ZUS-ie, odkładaniu czy inwestowaniu. Bo przecież sława miała trwać wiecznie, a kasa – nigdy się nie skończyć.
Wiśniewski mówi wprost: „Jak nie odłożycie na swoją emeryturę sami, to powodzenia.” I ma rację. Zwykły Kowalski nie ma wyboru – z każdej wypłaty państwo zabiera składki. Ale artysta? Często umowy o dzieło, zero obowiązkowych wpłat, pełna swoboda… aż przychodzi starość i nagle zaczyna się żal, że „państwo nie pomogło”. Tyle że państwo to nie świnka-skarbonka, która ma dokładać do czyjejś beztroski.
Nie ma nic złego w tym, że ktoś zarabia duże pieniądze. Ale jeśli przez lata ignorował fakt, że życie na kredyt i z rozmachem ma swój koniec – niech nie udaje teraz ofiary. Bo prawdziwą ofiarą jest emerytka po 40 latach pracy, która za 2500 zł utrzymuje się i jeszcze pomaga wnukom. Nie ktoś, kto przez dekady miał wszystko, a dziś żałuje, że nie zapłacił składek.
Wiśniewski przeszedł swoje – wzloty, upadki, długi, od nowa budowanie życia. I mówi o tym uczciwie. Może właśnie dlatego jego słowa bolą: bo uderzają w czuły punkt – w artystyczne sumienia.
Można mieć talent, można mieć karierę, ale rozumu i odpowiedzialności nie da się kupić.
Fot. Portal Gov.pl
Zostaw komentarz