Znam swoje poglądy i nigdy się ich nie wypierałem. Jestem człowiekiem o przekonaniach konserwatywnych. Zawsze bliżej mi było do wartości, które reprezentuje prawica — i choć bliżej mi do PiS, nie żyłem w bańce. Rozmawiałem z każdym, bez względu na jego światopogląd. Szukałem porozumienia, nawet tam, gdzie różnice były głębokie.

Nie jestem ślepy ani naiwny. Wiem, że Jarosław Kaczyński ma za sobą decyzje kontrowersyjne. Wiem, że mówi się o nim, że dzielił społeczeństwo. Ale od lat powtarzam — do tanga trzeba dwojga. Nie da się budować wspólnoty, jeśli druga strona zamiast wyciągać rękę, uderza pięścią.

Nie zapomnieliśmy, kto pierwszy rzucił kamień. To nie Kaczyński krzyczał o „dorżnięciu watahy”. To nie on wprowadził język pogardy do debaty publicznej. Pamiętamy słowa Janusza Palikota. Pamiętamy rok 2010 i jaką falę nienawiści wywołała tragedia smoleńska — zamiast zadumy i jedności, dostaliśmy szyderstwo i cynizm. To była cezura. I to nie PiS ją wyznaczył.

Dziś stawiam sprawę jasno. Donald Tusk nie tylko nie szuka pojednania. On od lat konsekwentnie dzieli, pogłębia przepaść, wyklucza, stygmatyzuje. I czyni to z pełną świadomością. W moich oczach przekroczył granicę, zza której nie ma powrotu. Dla mnie to już nie jest tylko polityk o innych poglądach. To jest przywódca projektu, który rozbija wspólnotę narodową. Od tej pory stoję po swojej stronie — nie z wyboru emocji, ale z konieczności obrony wartości.

Z kawiarnianej dyskusji przechodzę na barykadę. To nie znaczy, że nie będę rozmawiać z ludźmi o innych przekonaniach. Ale z tymi, którzy nie widzą winy Tuska, którzy nie potrafią dostrzec jego odpowiedzialności za rozpad wspólnoty — z nimi nic mnie już nie łączy. Możemy żyć obok siebie, ale nie udawajmy, że mamy wspólne fundamenty.

Dziś wybieram stronę. I nie zrobił tego za mnie Kaczyński. Zrobił to za mnie Tusk — swoimi słowami, swoimi czynami, swoją pogardą dla połowy Polski. Smutne? Owszem. Ale czas romantycznych złudzeń się skończył.