Dziś na ranem w Barze Skoczek miał miejsce intymny pogrzeb pana Kazimierza. Wieloletniego bywalca baru. Lubianego, szanowanego, a przez niektórych nawet podziwianego. Nikomu się bowiem nie było równać w spożywaniu pożywnej i wysokokalorycznej wódki. Kazimierz nigdy nie zamawiał na kieliszki, brał całą butelkę i osobiście do dna wypijał, do tego nie zakąszając, jedynie zawąchując w łokieć lub spód koszulki. Jak ją miał na sobie, bo lubił z nagim torsem przebywać w Barze Skoczek. Pogrzeb był połowiczny, gdyż pan Kazimierz nadal żyje, ale jego wątroba spuchła już do takich rozmiarów, że lekarz zakazał mu dalszego picia. Kazimierz próbował jakoś negocjować z lekarzem, ale bez skutku. Odprawiono zatem pogrzeb starego klienta. Na czele pochodu stał kierownik baru, następnie najbliżsi współpijący, gapie, a na końcu rodzina. Rodzina bowiem nie była związana z barem, co akurat na zdrowie jej wyszło. Kierownik baru prowadził kondukt żałobny na koniec i początek ulicy Fredry, a sam zainteresowany, pan Kazimierz patrzył na to siedząc na murku naprzeciwko baru. Wszyscy żałobnicy, z wyjątkiem rodziny rzewnie płakali i zawodzili.

– Panie Kazimierzu – usiadłem obok niego na murku i zagadnąłem – nie żal panu, że pan tak przedwcześnie umarł dla baru a żyć musi dalej?

– Żal, duży żal, wie pan – od 1973 roku tu chodziłem regularnie. To był mój drugi dom. Właściwie to pierwszy – poprawił się. Tu poznałem swoich najbliższych znajomych. Po drodze był ślub, dzieci się rodziły, ale to jakby było obok mnie. Ja od zawsze byłem w Barze Skoczek. – wyznał pan Kazimierz.

– Ale czuje pan odrobinę satysfakcji ze swojego pogrzebu, bo przecież wszyscy tak podniośle go celebrują podczas gdy pan siedzisz na murku? Widać wielkie uszanowanie dla pana – powiedziałem kładąc mu rękę na ramieniu.

– Gówno warty jest ten pogrzeb, moja wątroba jeszcze by dała radę, ale ci lekarze się na mnie uwzięli. Oni mi po prostu zazdrościli, że mogę tyle na raz wypić i wrócić o własnych siłach do domu. A co, oni nie piją na nocnych dyżurach? Do tego obmacują młode pielęgniarki. Bo stare już są za bardzo wymacane. – westchną pan Kazimierz.

– Patrz pan, procesja zakręca przy Starym Targu. Kierownik baru ucałował ziemię, po której pan przyszedłeś po raz pierwszy do baru. Cała reszta dotknęła uroczyście tego miejsca z szacunku dla pana. – czy to dla pana nic nie znaczy?

– Nic a nic, grzebią sobie i urządzają te dziwaczne pogrzeby jak tylko im się zachce. Mają najwyraźniej taką nienormalną potrzebę. Bo jak człowieka grzebać to martwego do ziemi, a nie jak mnie, półżywego zostawiać.

– To bardzo smutne, o czym pan opowiadasz.

– Wie pan, najgorsze w tym wszystkim jest to, że do końca życia, a jeszcze trochę przecież chyba pożyję, będę musiał mijać bar, nie wchodząc do niego. Do miejsca, w którym się w dorosłości wychowałem. Gdzie dorastałem pijąc wódkę i piwo.

– Rozumiem pana – westchnąłem – sam mam po troszę podobnie. Nie umiem spędzać wolnego czasu. Jak mnie on dopada, a mam go dużo, to od razu pojawia się u mnie chęć wyjścia na miasto. I wtedy wychodzę, ale nikogo nie spotykam. Niezależnie od pory dnia czy nocy. Wychodzę i nikogo nie ma. – wyżaliłem się.

– Nie ma, bo ta naprawdę nie chcesz pan nikogo spotkać. Chcesz być sam. Tylko jeden. Uwielbiasz pan ten stan samotności, bo umożliwia on panu pisanie, nieprawdaż?

– Sam nie wiem, nie chciałbym tego teraz roztrząsać. Ja tu przyszedłem dla pana sprawy, nie dla swojej.

– To napisz pan, że jestem załamany i że ta procesja pogrzebowa jest krzywa. I że kierownik baru przedwcześnie mnie wykreślił.

– Tak też uczynię, nie zważając na inne sprawy.