Z biegiem czasu, w którym nasze dzieci się usamodzielniały, otwierała się przed nami coraz większa przestrzeń swobody do zagospodarowania. Nie to, że nie interesowaliśmy się ich problemami. Nie, ale przez odległość od ich nowych gniazd, siłą rzeczy wciągani byliśmy zazwyczaj w sytuacjach wyjątkowych, których na szczęście nie było aż tak wiele. Wprawdzie oboje z żoną pracowaliśmy, ale to był okres już schyłkowy naszej aktywności zarobkowej.
Niezmiennie jak wcześniej z dziećmi latem wyruszaliśmy na wodniackie szlaki. Z pływaniem kajakiem, jakoś nam jeszcze szło, ale istotną uciążliwością dla starszego państwa było nocowanie pod namiotem. W końcu żona oświadczyła, że nie będzie wczołgiwać się pochylona, albo zgięta wpół do żadnego szałasu, czy wigwamu, że jeśli nadal chcemy być wagabundami, to muszę coś zrobić.
I tak prawie na prawach domownika pojawił się „Wielbłąd” napędzany dolnozaworowym, wolnossącym silnikiem Diesla 1780 cm — Volkswagen Caravella Camper, którego odkupiłem od ginekologa mieszkającego nomen omen w Radości pod Warszawą. Tymże zjawiskowym wręcz wehikułem przez dwanaście lat przemierzaliśmy Europę Południowo – wschodnią, aż do Morza Azowskiego.
Nazwałem go wielbłądem, bo jak dromader, dźwigając wyposażenie turystyczne w tym rowery i kajak składany — kroczył po drogach Czech, Słowacji, Węgier, Rumuni, Bułgarii, Słowenii, Monte Negro, Chorwacji, Albanii, Bośni, Serbii, Macedonii, Grecji, Ukrainy, Litwy. Był nawet z wnukami w Norwegii, gdzie dotarł do Kręgu Polarnego. Dwukrotnie wałęsaliśmy się nim po Krymie. Był prawdziwym domem na kółkach, zapewniającym nam wyrafinowany komfort, kuchni ze zlewem i lodówką, salonu, sypialni, łazienki, WC, z prysznicem na zewnątrz. Miał rozsuwany dach z pleksiglasu, tak że jadąc czuliśmy się jak w kabriolecie, a w nocy roziskrzone gwiazdami niebo było dla nas prawie na wyciągnięcie ręki. To nic, że był to model sprzed 50 lat. Archaiczny jego wygląd nie kusił zbójów grasujących na drogach, bo z czego mogliby obrabować parę poruszających się nim staruszków?
A ja ufny, w swoją szczęśliwą gwiazdę, która wywiodła mnie z pożogi pobratymczych mordów, zawieruchy wojennej, nie pozwoliła się mi zagubić w meandrach komunistycznej niewoli, z adekwatną do mojego wieku dziewczyną, przemierzałem trasy zapierające dech urodą, przekraczaliśmy kordony, żegnani pobłażliwymi uśmiechami, pilnujących ich strażników.
Zostaw komentarz