Opowieść o pewnym Sylwestrze spędzonym w pociągu w „zimę stulecia”. 

„Takie jest odwieczne prawo natury”- słyszymy w „Misiu” Barei. Ale urzędnikom medialnym z portali jakoś to go głowy nie przychodzi. O ile je mają. Grzmią – „apokalipsa” bo temperatura nocą spada do -7 stopni. A ja jeszcze pamiętam, choć ludzie w moim wieku, niewiele już pamiętają, zimę „stulecia” z przełomu 78/79 roku kiedy średnia temperatura w dzień wynosiła minus trzynaście stopni i leżał metr śniegu.

Miałem wtedy coś z okładem dwadzieścia lat i na Sylwestra chciałem się z Wyrzyska wybrać do Bydgoszczy, do znajomych. Autobusem do stacji PKP Wyrzysk-Osiek, a potem pociągiem, do Bydgoszczy. W normalnych warunkach, wtedy, to była około godzina jazdy.

Jechałem 7 godzin.

Do Osieka jeszcze jakoś dojechałem autobusem marki „San”. To było takie pudełko na kołach. Kopciło jak jasna cholera i było głośne jak grzmoty nad Giewontem.
Telepaliśmy się powolutku wąskim korytarzem przebitym w metrowej ( i więcej ) pokrywie śniegu. Najgorzej było na zjeździe, już przed samym Osiekiem. Autobus tańczył jak baletnica na lodzie.
Co poniektórzy, odmawiali „zdrowaśki” bo ryzyko spadnięcia ze skarpy, na ostrym zakręcie, było bardzo duże. Ale jakoś się udało, dobrnęliśmy po godzinie choć to raptem pięć kilometrów.

Pociąg z Piły był opóźniony więc wraz z innymi pasażerami poszedłem do poczekalni się ogrzać.

Bufet był nieczynny ( tak, tak były kiedyś bufety na takich małych stacyjkach), ale nam to nie przeszkadzało. Każdy wyjął z torby to co miał. Ktoś butelkę wódki. Inny kiełbasę własnej produkcji wiezioną do dzieci na studiach. Był chleb i ogórki kiszone.

Po prawie godzinie czekania na pociąg byliśmy już pod dobrą datą. Lekko podchmieleni i weseli. Piec kaflowy w poczekalni był rozgrzany do czerwoności więc było jak u Pana Boga za piecem. Żyć nie umierać.

Pociąg, ciągnięty przez parową lokomotywę. wjechał wreszcie na peron. Oblodzony, ośnieżony. Jak dwuwarstwowy bałwan na kołach.

Wsiadłem wraz innym do przedziału sądząc, że w taki ziąb, pociąg będzie w miarę pusty. Ale nie tylko ja wpadłem na pomysł by spędzić „sylwka” w Brombergu więc był nabity do granic możliwość.

Jakoś znalazłem wolne miejsce pomiędzy grubą kobietą okutą w kożuch wiozącą w koszu na kolanach, wałówę dla syna studenta i starszym gościem o wyglądzie palacza w kotłowni.
Usnąłem. po kilku głębszych wypitych w Osieku.

Obudziłem się po dwóch godzinach, wyjrzałem przez szparkę wychuchaną na szybie, a tam, za oknem, stacja łąki, barany wysiadać. Byliśmy ledwie w Samostrzelu, jakieś ok. dziesięciu kilometrów od Osieka.

Towarzystwo w przedziale już było zdrowo podochocone gorzałą wiezioną na imprezę bo do każdego już dotarło, że Sylwestra spędzimy w pociągu.
Wóda nie mogła się zmarnować. Kto chciał zakąszał, kto nie chciał, pił z gwinta bo kieliszków zbrakło.

Zaczęły się toasty, śpiewy.
W repertuarze była i słynna dzieweczka co to szła do Janeczka i sokoły co omijają góry, lasy, doły. Zrobił się wesoły pociąg choć za oknem było z minus dwadzieścia stopni i zaspy kilkumetrowej wysokości. O północy, życzenia, toasty. „Na pohybel komuchom” i inne. Każdy całował się z każdym. Bez względu na płeć i wiek.

Do stacji docelowej dojechaliśmy przez czwartą w nocy. I był to jeden z najlepszych, moich Sylwestrów.