Wszyscy naiwniacy przekonani, że wystarczy zmienić „styl” uprawiania polityki, który był podobno wyjątkowo zły za rządów prawicy, aby poprawić nasze relacje z sąsiadami powinni wreszcie pójść po rozum do głowy!

Styl – stylem, ale przyczyny, dla których relacje Polski z sąsiadami są w najlepszym wypadku umiarkowane a na ogół są po prostu złe mają charakter strukturalny i wynikają wprost z postrzeganej przez nich niewielkiej sprawczości naszego kraju.

Mówiąc wprost – Polska jest widziana jako kraj mało suwerenny, kraj, który niewiele może i na wszystko musi otrzymać zgodę od właściwych decydentów. Jest zatem widziana bardziej jako zasób a nie samodzielny aktor polityki międzynarodowej.

Oczywiście – prawdą jest to, o czym Witold Jurasz wspomina (czytaj), czyli że Ukraińcy uważają, że Polska musi wspierać Ukrainę bezwarunkowo, gdyż postawiliśmy wszystko na jedną kartę deklarując się sami jako najwięksi wrogowie Moskwy. Ale Jurasz zauważa też, że naszej sprawy nie wsparła nawet niewielka, bardzo od Polski zależna Litwa.

Czemu?

Ano temu, że nikomu w regionie nie zależy na wzmacnianiu Polski a właściwie wszyscy mają interes w tym, aby swoje relacje z Warszawą układać w Brukseli, czyli w Berlinie.

Dlatego nasz kraj stale doświadcza drobnych, ale widocznych upokorzeń. Czesi nie dość, że wrzucili nas pod autobus w sprawie Turowa, to po prostu kompletnie ignorują sprawę dawnego sporu terytorialnego. Słabość Polski jest tak mocna, że sami Polacy – niezależnie od rządów – obawiają się sprawę należnej nam ziemi podnosić, aby „unikać zadrażnień”. Litwini wciąż nader niechętnie odnoszą się do sprawy nauczania języka polskiego na Litwie a Ukraińcy idą w zaparte w kwestii ofiar zbrodni wołyńskiej. Każdy z tych krajów ma lepsze relacje z Berlinem niż z Warszawą i każdy z nich wie, że może liczyć na wsparcie Niemców, gdyby relacje z Polską się pogorszyły. Co więcej – każdy z tych krajów zachowuje się tak, jakby Polska nie była mu do niczego potrzebna, co wynika po prostu z tego, że nie jest! Nie jesteśmy dla nich ani ważnym inwestorem, ani ekskluzywnym dostawcą czegokolwiek ani nawet nie możemy im niczym zagrozić, bo sami wówczas narazilibyśmy się na unijne retorsje. Slużymy im jako transportowa „głupia rura” i tyle.

I dopóki sami nie podniesiemy własnej pozycji w wymiarze realnym, to tak właśnie będzie, bo czemu niby miałoby się zmienić? Czy minister Sikororski, który sam na wszystkich międzynarodowych forach opowiada się za „bezwarunkowym” przyjęciem Ukrainy do UE i NATO jest wiarygodny, kiedy odgraża się w Kijowie, że Polska „zablokuje” akcesję, jeśli Ukraina nie rozwiąże problemu Wołynia? Jest to – przyznacie – nieco groteskowe. Sądzę wręcz, że kiedy dojdzie wreszcie do negocjacji pokojowych z Rosją, to Polska zostanie znowu, jak w Mińsku, zaproszona do antyszambra, żeby „nie przeszkadzać” a negocjacje będą prowadzić jak zawsze Niemcy z Francuzami.

Tak działa świat i to nie dlatego, że ktoś nas lubi czy nie lubi, ale dlatego, że tak jest każdemu najwygodniej.

Śpiewał o tym zespół Beastie Boys w piosence „You gotta fight for your right to party!”

Pozycję osiąga się jedynie w wymiarze realnym a nie symbolicznym a do negocjacji zaprasza się wyłącznie tych, którzy są w nich konieczni. Dopóki strona polska sama nie wymyśli przekonującego argumentu uzasadniającego konieczność jej obecności przy negocjacyjnym stole, dopóty zaproszeń otrzymywać nie będzie. A żeby nie wyjść na głupa należy takie argumenty budować zawczasu.

Póki co jednak – postawa ministra Sikorskiego w niczym nie sugeruje, żeby taki wysiłek był podejmowany.