Bycie starym człowiekiem nie jest łatwe, ale gdy starość znosi się z godnością oraz cierpliwością, można momentami odmłodnieć  Oczywiście nie fizycznie, lecz duchowo i psychicznie. Nasza cywilizacja, choć coraz trudniej mi jest ją określać tym terminem, coraz bardziej lęka się starości. Dojrzali (wiekowo) mężczyźni i kobiety niemalże neurotycznie masowo stylizują się na nastolatków, w sposobie zachowania, spędzania wolnego czasu, wreszcie – w ubieraniu się. Widać to zwłaszcza w przypadku kobiet, które starają się powstrzymać procesy starzenia ubierając się jak nastolatki. Ale i też faceci farbujący siwiznę, wchodzący w rolę Piotrusia-pana. Tacy wysublimowani, a jednocześnie niedojrzali.

Co prawda jestem nieco zgorzkniały, ale potrafię z siebie wykrzesać jeszcze odrobinę optymizmu. Co jakiś czas oczywiście. Wciąż uwielbiam się wygłupiać i parodiować samego siebie. Potrafię jeszcze stawać obok samego siebie i stać mnie na krytykę, czasem twórczą, czasem nie. W zależności od sytuacji. Czasem lubię być sam ze sobą, a czasem nie, nie będąc jednocześnie schizofrenikiem.

50 lat mojego życia dzielą się na etapy.

Dzieciństwo w przedszkolu i szkole z okrutnymi przedszkolankami i nauczycielami-sadystami. Z śmierdzącymi lizolem kiblami i niesmacznymi posiłkami jedzonymi na komendę, bo jak ktoś nie zjadł zupy na czas, to dostawał drugie danie prosto do zupy.

Młodość w czasie szkoły średniej – Technikum Hotelarskiego w Wiśle, która akurat okazała się pozytywnym epizodem. Tam czułem się wolnym człowiekiem. Pozwalano mi rozwijać moje talenty pisarskie. Bardzo dobrze wspominam ten czas.

Lata studenckie rozpoczęte w 1994 roku na Osiedlu Przyjaźń w Warszawie. Potem studia doktoranckie, zapoznanie miłości życia przy herbatce miętowej i projekcji filmu w kinie przy Placu Bankowym, którego fabuła nie była wówczas dla mnie (i jak mniemam – dla nas) istotna. To był film pt. Plac Waszyngtona. Do tej pory nie wiem o czym był.

Kolejny etap to ślub i wyprowadzka do Cieszyna, narodziny Syna – Marcela Cyryla. Dalej okres intensywnej pracy i dbania o rodzinę tylko tym sposobem. Zarobkowym i nieobecnym w domu. Pod koniec małżeństwa rodzi się Aleksandra Konstancja, moja ukochana Córeczka.

Nieuchronnie rozmijały się jednak nasze, tzn. moje i Agnieszki drogi, i ostatecznie spotkaliśmy się w niefajnym miejscu, jakim jest sąd rodzinny. Wtedy ostatecznie pękło coś, co miałem nadzieję, że da się jednak, nawet z pomocą innych, posklejać. Od tamtego czasu stałem się psychicznym zombie. To już co najmniej dekada, gdy mam trudności z odnalezieniem się. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Nadziei i energii nie tracę jednak, ale nie jest to absolutnie moja zasługa, siłą mojej woli i tożsamości. W sytuacjach kryzysowych poznaje się ludzi. I tych życzliwych, i tych, którzy się oddalają. Część odsunęła się ode mnie, zapewne z różnych powodów, których nie mi oceniać. Część okazała mi i okazuje nadal wsparcie. I to jest ich zasługa, że jeszcze chodzę na dwóch nogach i głowa jest dostatecznie przytomna. W dobie terroru indywidualizmu i selfie, nie docenia się więzi i bezinteresownego wsparcia. Ale naprawdę to ludzie są najważniejsi.

Wciąż mam nadzieję na to, że drugą pięćdziesiątkę spędzę lepiej niż pierwszą i choć zapewne nie dobiję do setki (z uwagi na niezdrowy skrajnie tryb życia), to każdy dzień będzie na swój sposób czymś nowym, innym, rodzącym nowe wyzwania. Myślę, że wielu moich rówieśników myśli i czuje podobnie.

Mam pewien pomysł na siebie w wariancie 50+. Ale nie pora teraz o tym rozprawiać, wszystko we właściwym czasie.

Tymczasem, chciałbym bardzo serdecznie podziękować tym wszystkim, zwłaszcza tym, którym nie odpisałem, bo jestem czasowo i cyfrowo wykluczony, za życzenia. Jest mi bardzo miło, że o mnie pamiętaliście, i ciepło o mnie myślicie. To jest naprawdę dla mnie ważne. Bo na starość zaczynam rozumieć, że nie dobra materialne, nie różnego rodzaju finansowe zabezpieczenia są ważne, ale tylko relacje mają znaczenia. I cieszę się, że tylu dobrych ludzi chce mieć ze mną jeszcze coś do czynienia.