Wiadomość o śmierci dominikanina Jana Andrzeja Kłoczowskiego dotarła do mnie kiedy oglądałam ślady dwu tysięcy lat i czytałam o dominikanach- archeologach. Przypadkowa sekwencja zdarzeń pozwoliła mi łatwiej się pogodzić ze śmiercią Kłocza.
Bazylikę św. Klemensa, do której wchodzimy z ulicy, wzniesiono w XII wieku. Zaskakuje mozaika wyściełająca apsydę – Tryumf Krzyża. Nie chodzi tylko o promienne piękno, gdzie królują światło, biel i zieleń, lecz o wykładnię teologiczną. Bo w sztuce sakralnej tamtego czasu sens był istotny.
Wokół Krzyża skupiają się zwierzęta i rośliny, ptaki i ludzie, kwiaty i święci… A każde stworzenie robi coś co ma cel i sens; nawet karmiąca kury kobieta. Tytułowy „Tryumf krzyża” jest wizją radosnego kosmosu życia.
Kiedy w XVII wieku Anglia likwidowała w Irlandii kościół katolicki, papież Urban VIII powierzył bazylikę San Clemente wypędzonym dominikanom. Było to w roku 1677. A dwa wieki później ciekawski ojciec Joseph Mullooly postanowił sprawdzić, co kryją podziemia św. Klemensa. Znalazł imponujące, świetnie zachowane pozostałości chrześcijańskiej świątyni służącej wiernym od IV wieku. A jeszcze niżej pozostałości rzymskiego domu, gdzie – jak głosi legenda – u patrycjusza Flawiusza Klemensa bywał św. Piotr. Że to tylko legenda? Oczywiście. Jednak biorąc pod uwagę znikomą liczbę chrześcijan w I wieku w Rzymie, całkiem prawdopodobna.
Jeszcze niżej znaleziono mitreum, miejsce kultu perskiego boga Mitry. Ale, nie wiedzieć dlaczego, w podziemiach pojawiała się woda. Zatem uparty i szalenie kompetentny irlandzki mnich zaprzestał dalszych poszukiwań do czasu rozwiązania problemu. Wyjaśnienie przyniosło odkrycie podziemnego jeziora. Kompleks San Clemente tkwił na zapomnianej przez stulecia wodnej bombie atomowej.
Kolejny dominikanin Louis Nolan wymyślił tunel drenujący podziemne wody, a jeszcze kolejny – ojciec Pius O’Daly – odkrył kolejne komnaty rzymskiego domu z początku naszej ery oraz fragmenty ulicy.
Kłocz też był uparty, pracowity, kompetentny i szalenie utalentowany.
Przez kilka lat widywaliśmy się niemal codziennie. Był przyjacielem i nauczycielem dla grupy studentów, wśród których się byłam i ja. To m.in. prawnik Bogusław Sonik Boguś, polonista Józek Ruszar, anglista Paweł Kłoczowski, psycholog Gosia Gątkiewicz, medyczka Ela Krawczyk . Od czasu do czasu spotykaliśmy się w szerszym gronie – z analogiczną grupą, która nazywałam ‘asystencką’, ponieważ starsi od nas już się doktoryzowali. Tak zaczęła się przyjaźń z fantastycznymi ludźmi: z Jasiem Środoniem i jego żoną Aką, z Mirkiem Dzielskim, fizykiem Zygmuntem Chylińskim, czy zmuszonym do emigracji matematykiem Olkiem Kanią i Jolą.
Oczywiście było nas więcej lecz nie lista obecności się liczy, tylko to, że Andrzej Kłoczowski potrafił nas sobą zainteresować. To nie jest dar pośledni, ani przypadkowy, umieć zbudować taką atmosferę intelektualno-emocjonalną, że ludzie z różnych bajek, o rozmaitych talentach, zaczynali się z sobą dobrze czuć. Że podczas długich dyskusji – zawsze na wybrany wcześniej temat – każdy wnosił uwagi z wielką starannością przygotowane, a przecież nigdy drętwe.
W ten sposób, niezauważalnie, Kłocz uczył nas nie tyle wiedzy z różnych dyscyplin, co dyscypliny wymiany myśli. Uczył też uważności. Nic dziwnego, że potem uczelniane zajęcia wydawały się nudne i błahe.
Był też znakomitym wykładowcą, a odwieczne pytania filozofii w jego interpretacji rozpalały wyobraźnię. Ja ceniłam sobie również wtorkowe wieczory poświęcone Biblii. Do dziś pamiętam serię wykładów o Jahwe – koncepcji i konsekwencjach pojęcia. Albo fascynującą egzegezę Księgi Hioba. Aż żal, że wtedy przyzwoite reprodukcje dzieł wielkich malarzy były niedostępne; przecież Andrzej był historykiem sztuki i z pewnością sięgałby po pomoc mistrzów.
Jak dominikanie irlandzcy w rzymskiej bazylice, tak Kłocz w Krakowie sporo się natrudził odkrywając kolejne pokłady myśli przed kolejnymi rocznikami młodych ludzi.
Nawet nie wiem, czy się spodziewał takiej wdzięczności, jaką teraz obserwujemy. I ja dziękuję.
Kłoczu, koniecznie pozdrów od nas Ojców Joachima Badeniego i Tomasza Pawłowskiego – razem stworzyliście Beczkę, gdzie wychowały się tłumy.
A dziś kolejni dominikanie kontynuują 'szychtę’. Być może działają w cieniu niebezpiecznego podziemnego stawu, ale zawsze może się znaleźć ktoś, kto wymyśli rozwiązanie.
Autor: Liliana Sonik
Urodzona 30 sierpnia 1954 r. w Krakowie – polska filolog, wychowanka DA Beczka, po śmierci Stanisława Pyjasa założycielka Studenckiego Komitetu Solidarności, publicystka, dziennikarka, opublikowała w „Tygodniku Powszechnym”, „Rzeczpospolitej”, „Dzienniku Polskim”, „Głosie Wielkopolskim”, „Gazecie Wyborczej”, „Znaku”. Pracowała w Radio France Internationale i TVP.
Zostaw komentarz