W „The Times of Israel” ukazał się artykuł Arona Hellera, omawiający książkę Barbary Engelking z Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk, „Jest taki piękny słoneczny dzień”. Jak pisze autor artykułu, „polska historyk przedstawiła materiał dowodowy dotyczący częstych wśród polskiej ludności wiejskiej przypadków zabijania Żydów uciekających przed Nazistami podczas drugiej wojny światowej”. Ten obszerny cytat jest konieczny, aby wykazać sposób formułowania tez, zarówno autorki książki, jak i jej odbiorców. Bo jest to sposób upowszechniania kłamstwa i dezinformacji.

Przez komentatora gazety B. Engelking uznana została za dalej idącą od Jana Tomasza Grossa. Paradoksalnie, A. Heller przyznaje przy tym, że Gross jest socjologiem, zatem nie historykiem. Ale skoro tak, to  jego tezy, zawarte m.in. w osławionej a opartej na manipulacji faktami książce „Sąsiedzi” nie mogą być traktowane jako ustalenia historyczne, a jedynie socjologiczne dywagacje i hipotezy. Jednak nie przeszkadza to Hellerowi na stwierdzenie, że książka Engelking „to potężne oskarżenie Polaków o współudział [w Holokauście – przyp. mic], które dotrze teraz do dużo szerszej publiczności”. Posiłkuje się także cytatem z wypowiedzi samej Engelking, która stwierdziła, że „Polscy chłopi mordowali Żydów na ochotnika”. Cały ten wywód, czy raczej splot cytatów autorki książki i autora artykułu, stanowi pretekst do ataku na obecny „nacjonalistyczny rząd polski” który „badania te zapewne rozdrażnią”. Idźmy zatem po kolei.

W angielskojęzycznej wersji artykułu, rozpowszechnianej m.in. w Wielkiej Brytanii, wręcz napisano o prominentnej polskiej historyk (A prominent Polish historian). Tymczasem Barbara Engelking nie jest i nigdy nie była historykiem. Ukończyła studia w zakresie psychologii, po czym uzyskała doktorat w zakresie nauk humanistycznych, zaś pracę habilitacyjną złożyła z zakresu socjologii kultury. To nie oskarżenie, ale próba wyjaśnienia, dlaczego głoszone przez B. Engelking poglądy i ustalenia nie mogą być traktowane jako wiarygodne i rzetelne historycznie. Odmienność warsztatu historyka i psychologa czy socjologa jest dla każdego w miarę obytego człowieka oczywista, zaś traktowanie prac z zakresu psychologii czy socjologii jako źródłowo udokumentowanych opracowań historycznych prowadziłoby do bałaganu, porównywalnego np. z tym, który spowodowało przed laty narzucenie historiografii marksistowskiej interpretacji dziejów. Niewątpliwie część informacji przedstawionych przez B. Engelking może być ciekawym przyczynkiem czy punktem wyjścia do badań historycznych, ale pod warunkiem przeprowadzenia prawidłowej krytyki źródeł oraz ich interpretacji zgodnej z kanonami nauki historycznej. Podobnie, jak w przypadku J. T. Grossa, opracowanie B. Engelking, po zweryfikowaniu źródeł informacji i prawdziwości relacji, może być traktowane jako głos w dyskusji nad jednostkowymi postawami ludzkimi w sytuacjach ekstremalnych. W żaden jednak sposób nie może być uznane za materiał historyczny i źródło do wnioskowania czy syntetyzowania historii.

Jak twierdzi Heller, autorka książki „niestrudzenie dokonuje rewizji rządowej wersji historii”. Problem w tym, że w odróżnieniu do państwa Izrael, w Polsce nie ma żadnej rządowej wersji historii, ani nawet spójnej polityki historycznej, co pozwalało dotychczas wielu dyletantom albo wręcz fałszerzom stawiać Polakom nie mające pokrycia w rzeczywistości zarzuty. Obecny rząd być może dlatego znalazł się na celowniku powołującego się na B. Engelking Hellera i rozmaitych antypolskich ośrodków, że deklaruje chęć zmiany tego stanu rzeczy. Ale od deklaracji do realizacji polityki historycznej pod rządami PiS niestety jeszcze droga daleka.

Z kolei sama B. Engelking twierdzi, że choć ludzie uważają, że powinna się obawiać, nie żywi obaw, gdyż mówi tylko prawdę. Sęk w tym, że jeżeli jest to prawda Barbary Engelking, to jednak nie jest to sensu stricto prawda historyczna. A za mówienie prawdy rzeczywiście nikt w Polsce nie będzie zapewne na panią profesor dybał, zatem mitomania i autoreklama to chybiona. Nigdy zresztą wcześniej badania naukowe nie cieszyły się w Polsce większą swobodą, niż pod rządami obecnej władzy. Zatem, jeżeli tylko o prawdę i dobro nauki chodzi, pani Engelking może rzeczywiście czuć się w pełni bezpieczna.

Niestety, w swej chęci „zabłyśnięcia” tyleż odkrywczymi, co kontrowersyjnymi tezami, B. Engelking głosi liczne bzdury, jak np. ta, że „Sprawiedliwi działali nie tylko wbrew niemieckiemu prawu, ale również wbrew swym sąsiadom, wbrew panującej atmosferze, wbrew zdroworozsądkowemu antysemityzmowi (podkreślenie – mic)”. Tu właśnie m.in. widać różnicę między warsztatem socjologa, który analizuje zjawisko czy postawę wyalienowaną często z otoczki, a historyka, który bada i weryfikuje całość okoliczności. Dla historyka oczywistym jest, że w uratowaniu każdego pojedynczego Żyda najczęściej brał udział cały łańcuszek owych sprawiedliwych, a nierzadko całe rodziny, z których jedynie pojedyncze osoby doczekały się oficjalnej nagrody w postaci formalnego miana „Sprawiedliwych” i stosownego medalu. Tymczasem B. Engelking każdy przypadek negatywnej postawy wobec Żydów nie tylko uznaje z założenia za prawdziwy i udowodniony, a przykłady postaw pozytywnych odrzuca i marginalizuje. A równocześnie sugeruje Polakom ów jakiś zbiorowy „zdroworozsądkowy antysemityzm”. A to już czystej wody manipulacja, podobna jak u Grossa.

Jeżeli zaś postawy negatywne wśród polskiego społeczeństwa się zdarzały, to należały do marginesu. Niewątpliwie także wojna sprzyjała różnym wynaturzeniom i degeneracjom, a „system wychowawczy” stosowany wobec Polaków przez niemieckich okupantów tylko te patologie pogłębiał. Problem w tym, że obok szmalcowników z polskiego marginesu przestępczego, działały takie same grupy żydowskie, wyłapujące uciekinierów z gett. Na usługach niemieckiej żandarmerii oraz gestapo było wieluset żydowskich konfidentów i prowokatorów, którzy wypuszczeni pomiędzy polskie społeczeństwo zbierali informacje kto pomaga Żydom lub choćby tylko pomóc jest skłonny. Obok polskich grup bandyckich – najczęściej pod kierownictwem komunistów, np. Stefana Kilanowicza (późniejszego generała Ludowego WP Grzegorza Korczyńskiego) działały grupy żydowskie. I one także łupiły i mordowały zarówno Żydów, jak i Polaków. A bardzo często zwłaszcza Polaków ratujących Żydów. Badacz, który o takich podstawowych elementach nie wie, zapomina o nich, lub co gorsze odrzuca je, bo nie pasują do z góry założonej tezy, nie zasługuje na miano badacza. Bo wojenna linia podziału przebiegała nie według narodowości, ale według człowieczeństwa.

Uznany w Izraelu historyk Holocaustu Yehuda Bauer entuzjastycznie przyjmuje „ustalenia” Engelking, komentując je: „Podejrzewaliśmy, że tak było, ale ona to udowodniła”. Już to samo dowodzi jego rzetelności jako historyka, ponieważ dowody przedstawione przez B. Engelking zaprezentowane są w sposób absolutnie nienaukowy z punktu widzenia badań historycznych. Z artykułu Hellera wynika, że równocześnie Bauer posiłkuje się uproszczeniami dyskwalifikującymi go jako historyka jego samego. Twierdzi bowiem, że badania Engelking są istotne także z tego punktu widzenia, iż połowa z sześciu milionów zamordowanych w Holocauście Żydów była obywatelami polskimi, nie zająknąwszy się jednak nawet słowem o tym, że Holocaustu dokonali Niemcy czy choćby naziści.

Barbara Engelking twierdzi – acz w żaden sposób tego nie udowadnia – że przed Holocaustem udało się zbiec od 160 do 250 tysięcy Żydów, z których jednak przeżyło jedynie od 10 do 20 procent. Reszta zginąć miała z rąk polskich chłopów lub wskutek ich donosów do okupacyjnych władz. Nie mówi ani słowa o tym, z jakich źródeł czerpała tę wiedzę i jak dokonała wspomnianych wyliczeń.

Barbara Engelking nie pisze także o bardzo licznych przypadkach Żydów, którzy ujęci ujawniali Niemcom wszystkie rodziny i miejsca, w których udzielono im pomocy, zaś o fakcie, że jedynie w okupowanej Polsce udzielanie pomocy Żydom zagrożone było karą śmierci zaledwie wspomina półgębkiem. Z jej książki, ale także wypowiedzi podczas dyskusji w Yad Vashem na czoło wybija się informacja, że w dziele zagłady Żydów rzekomo polscy chłopi działali niemalże ręka w rękę z niemieckim okupantem.

Ciekawe, czy Barbara Engelking sięgnęła chociażby do Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, aby zapoznać się z licznymi przechowywanymi tam świadectwami relacji polsko-żydowskich okresu okupacji. Świadectwami heroizmu Polaków ratujących Żydów. Ale także dowodami świadczącymi o powojennym prześladowaniu ludzi udzielających w czasie wojny pomocy Żydom, przez funkcjonariuszy Urzędów Bezpieczeństwa, wywodzących się nierzadko spośród marginesu kryminalnego i uczestniczących w procederze szmalcownictwa. Bo Żydów najczęściej ratowali ludzie utożsamiający się z postawą chrześcijańską, a nierzadko narodowcy, którzy po wojnie nadal płacili najwyższą cenę za taką swoją postawę. To byli właśnie ci, którzy nie chwalili się przed komunistami, iż pomagali w czasie wojny Żydom.

Jak wynika z przytoczonego na wstępie cytatu, Żydzi jedynie uciekali przed nazistami – w artykule Arona Hellera pisanymi nie wiedzieć czemu z dużej litery – a Polacy tych uciekających zabijali. Czyżby zatem Polacy brutalnie i wręcz okrutnie ingerowali w niewinne żydowsko-niemieckie zabawy w berka? Skala wypaczenia istoty zjawiska w cytowanej na wstępie wypowiedzi żydowskiego dziennikarza komentarza nie wymaga. Wymaga dobitnego protestu.

Warto natomiast skomentować jeszcze jeden element artykułu z „The Times of Israel”. Artykuł został bowiem zilustrowany fotografią pochodzącą ze zbiorów archiwum Instytutu Yad Vashem, przedstawiającą grupę niemieckich żandarmów sfotografowanych przed posterunkiem w Otfinowie. Zdjęcie podpisano w gazecie jako przedstawiające „polskich żandarmów” podczas gdy wyraźnie widać niemieckie mundury i niemiecki napis nad wejściem „Gend. Stützpunkt Otfinów” (Gendarmerie Stützpunkt – punkt oparcia żandarmerii, czyli ufortyfikowany posterunek). Jako żywo, nie ma na tym zdjęciu ani jednego polskiego żandarma (bo takich w okresie okupacji nie było) i w ogóle Polaka.

Ta skala manipulacji historycznych sugeruje, że to Barbara Engelking, zamiast podjąć trud rzetelnego badania i wyjaśniania trudnych i dramatycznych zdarzeń z naszej historii, pod płaszczykiem badań historycznych prowadzi politykę zniesławiania Polski i Polaków. Wpisuje się taką postawą w niemieckie tezy o „polskich obozach”. Ręka w rękę z pogrobowcami Hitlera. Tylko czy to wszystko musi i powinna firmować placówka naukowa działająca za publiczne polskie pieniądze? Bynajmniej nie chodzi mi tu o „rozdrażnienie” polskiego rządu, ale o weryfikację, jakie badania finansowane są z polskiego państwowego budżetu? I czy na pewno są to rzetelne „badania naukowe”?

(mic)