I na dodatek w Końskich. Pierwsze skojarzenie to słynne zdanie z monologu Horodniczego w „Rewizorze” Gogola. „Z czego się śmiejecie, z samych siebie się śmiejecie”. Uratowały ją czerwone korale Joanny Senyszyn.

Dobrze, że się odbyła choć z debatą nie miała wiele wspólnego.
To był raczej casting na pierwszoplanową rolę w podrzędnej komedii.

Z kilku powodów?

Po pierwsze formuła, niewiele czasu na odpowiedzi, sprawiła, że kandydaci wykrzykiwali slogany, które już znamy.
Jednym to wychodziło gorzej innym lepiej.

No i te miny. Jakby mieli komuś zaraz dowalić gitarą.
Obroniła się jedynie pani Biejat. Sympatyczna, elokwentna, kompetentna, wnosiła do niej odrobinę spokoju i pogody.

Trzaskowski z Nawrockim lepiej by zrobili gdyby gdzieś poszli za winkiel i dali sobie po razie.

Po drugie

Zabrakło jakiejkolwiek dramaturgii, co sprawiło, że była totalnie nudna.
Może dlatego, że była przygotowywana na rympał, bo kilku kandydatów wpadło na pomysł by pojechać do Końskich, jak do cioci na imieniny. I do końca nie było wiadomo, kto weźmie w niej udział.

Nie winię tu telewizji, które ją transmitowały i dziennikarzy, którzy ją prowadzili, ale samych kandydatów, którzy nagle, obudzili się z ręką w nocniku i zdecydowali wziąć w niej udział.

Na przyszłość nie powinny się godzić na taką partyzantkę.
Z szacunku dla widzów i wyborców.
Ani dziennikarze, ani media, nie powinny skakać tak, jak im politycy zagrają.
To już przerabialiśmy i wiemy jak się skończyło.

A wracając do zdania z Gogola.

Ta debata pokazała, jaką mamy klasę polityczną. W większości.
I jacy sami jesteśmy jako społeczeństwo.

Od konferansjerów, poprzez błaznów, do nawiedzonych, zakompleksionych, nabzdyczonych hurra patriotów.

Jedynie w kobietach nadzieja.
Może kiedyś?