W podstawówce, po lekcjach chodziliśmy na Rynek. Był tam sklep, który sprzedawano oranżadę w woreczkach, na oko jakieś 200 ml. W różnych kolorach, ale o tym samym landrynkowym smaku. Wówczas kochałem się w Gabrysi, z naszej klasy, więc starałem się nie pić. Wtedy zakochałem się pierwszy raz w życiu. Po kilku nieśmiałych podejściach z mojej strony pozwoliła mi zanieść jej tornister do jej domu.

Na Rynku było zawsze mnóstwo gołębi. Chyba były niejadalne bo w tamtym czasie był zasadniczo deficyt mięsa i prawie wszystko było na kartki. A gołębi od cholery. Pewnie były z gliny i słomy. Czasem je karmiliśmy kanapkami niezjedzonymi w szkole. Strasznie srały po tym. To w ich języku wyrażało słowo: dziękuję.

Z fontanny św. Floriana wyciągaliśmy monety. Jedni na magnes, inni na patyk z gumą do żucia na końcu lub plasteliną. Urobek był na ogół średni, bo ludzie wrzucali głównie grosze. Ale te emocje! Jeden kolega jak się intensywnie nachylał to wpadł do fontanny i potem śmierdział rybim kałem przez tydzień.

Nieopodal było (i jest nadal!) Kino Piast. Tam można było oglądać zachodnie bajki w ramach dziecięcego klubu filmowego DKF FAFIK. Projekcje odbywały się w soboty rano (chyba). Zawsze było duże zainteresowanie. Teleranek przy tym to był słaby. Marian Sabath, założyciel FAFIK-a wykonał potężną robotę, niezależnie od jego ówczesnego zaangażowania politycznego. Takie to były czasy.