Ekspansja „wokeizmu”, czyli formuły sprzeciwiania się „urażaniu uczuć” mniejszości zaczęła się niestety od chwili, kiedy modernistyczne środowiska wyznaniowe zgodziły się zrezygnować z kodeksowego pojęcia bluźnierstwa na rzecz odwołującej się do uczuć i psychologii „obrazy uczuć religijnych”.

Po pierwsze – zepchnęło to delikt w obszary czystej subiektywności i ocenę szkodliwości tego typu zachowania skazało na ocenę sędziów i wszelkiego rodzaju „ekspertów”.

Po drugie – otworzyło drogę do poszerzania „obrazy uczuć” na inne, także pozareligijne obszary życia społecznego.

W sumie – każdy może być czymś „obrażony” – zwłaszcza czymś definiującym, co funcjonuje w kulturze na sposób pejoratywny, ale wydaje się czymś niezależnym od woli osoby.

Nagle okazało się, że „obrazą” jest wszelkiego rodzaju ocena. Nowoczesny człowiek nie powinien niczego oceniać: głupoty, tuszy, skłonności seksualnych, fizycznej słabości, defektów urody. Wszystko to zostało wpisane w ten sam rodziaj kategorii, co rasizm a „otwarte społeczeństwo” zostało zobowiązane do przychalnia rąbka nieba wszystkim, którzy odstają od normy.

Pierwsze problemy z taką formułą zaczęły się oczywiście od środowisk homoseksualnych, które zaczęły domagać się normalizacji swoich skłonności. Nie wystarczała im zwyczajna formuła tolerancji, która w swojej istocie zakłada zgodę na współistnienie odmienności, ale raczej dążyły one do przeforsowania poglądu, że norma jest zbyt wąska – że ich sposób życia jest „tak samo normalny” jak ten „normalny”, czyli heteronormatywny.

Kolejnym środowiskiem, które zacząło podnosić podobne postulaty było środowisko głuchych. Części głuchych nie podobało się, że ich status społeczny związany jest z chorobą, ale zaczęłi domagać się uznania, że są niejako podgatunkiem człowieka, dla którego głuchota jest sytuacją normalną. Część z nich weszła nawet w procedury in-vitro domagając się od przeprowadzających je lekarzy takiego doboru embrionów, który gwarantuje głuchotę u dziecka. Uważali, że wymuszanie przez społeczeństwo narodzin „zdrowego” dziecka obraża ich uczucia – jako głuchych właśnie. Twierdzili, że słyszące dziecko nie będzie przynależeć do ich społeczności a wymuszanie procedury, w której urodzi się dziecko słyszące jest rodzajem rasizmu, wywłaszczającym ich z własnej kultury.

Stało się to oczywiście przedmiotem dyskusji „bioetyków”, z których spora część podziela pogląd „społeczności głuchych”.

Jednym słowem, rezygnacja z twardych norm ma swoje konsekwencje zmuszające do uznawania a przynajmniej rozważania przeróżnych racji.

Dziś widzimy to na przykładzie rosnącego zasięgu pojęcia „fatofobii”. Wyrażenie poglądu, że ktoś jest gruby staje się nie tyle stwierdzeniem faktu, co oceną – która jako taka jest „kontrowersyjna”.

Nagle osoba „ma prawo” być gruba i „czuć się z tym świetnie”. Właściwie jest piękna i kto to piękno podważa – jest taką samą świnią jak rasista. Skoro tak, to wszystkie normy „piękna” muszą zostać zakwestionowane. Jeśli gruba osoba nie wygra konkursu piękności, to jury było „fatofobiczne” i nie liczy się z uczuciami osób otyłych.

U źródeł tego leży jednak dekonstrukcja kategorii bluźnierstwa.

Bluźnierstwo bowiem jest typową kategorią kultury, która odwołuje się sama do siebie. Bluźnierstwo nie polega bowiem na czynie „obiektywnie” przynoszącym jakąś szkodę, ale na naruszeniu tabu kulturowego, czyli pewnego zestawu symboli tę kulturę definiujących. Tak samo umocowana jest nieomal każda norma. Bardzo mało jest rzeczy, które są „dobre” czy „złe” niejako same przez się. Są „dobre” lub „złe” jedynie w kontekście danej kultury. Dekonstrukcja jest zaś procedurą filozoficzną, która taką właśnie „bezzasadność” normy obnaża.

Dekonstrukcja żeruje na tym, że żaden pojedynczy element kultury nie ma samodzielnego sensu – sens ma jedynie cały system, który okazał się skuteczny w zakresie podtrzymywania funcji społecznych. Dekonstrukcja jest zatem rodzajem zabawy polegającej na wyciąganiu z tej struktury kolejnych elementów, ich unieważnianiu i udawaniu, że ona się jednak nigdy nie zawali, bo na ich miejsce „same” zbudują się inne.

To udawanie jest jednak wyłącznie na pokaz. Wystarczy poczytać filozofów krytycznych, zwłaszcza z nurtu postrukturalistycznego, żeby zauważyć, że oni tylko czekają na to zawalenie się. Liczą bowiem na to, że społeczeństwo „odbuduje się” w nowy – bardziej sprawiedliwy sposób, chociaż nie ma tu żadnej pewności. Zadowala ich raczej to, że realizacja suflowanych przez nich poglądów „da szansę” na zrealizowanie „nowego, lepszego” ładu społecznego. Obecny uważają bowiem za nieznośny i niewarty kontynuacji.

Tymczasem dekonstrukcja jest jak „kwas molekularny” z seri o „Obcym – ósmym pasażerze Nostromo”. Raz uwolniona „przepala” wszystkie warstwy konstrukcji społecznej niszcząc jej ramy.

Nie można skazać przęstępcy, bo przecież „nie jego winą jest, że ma cechy psychopatyczne”. Przeciwnie – należy mu zapewnić jak najlepsze warunki „resocjalizacji”. Kara jest zamieniona w terapię a więzień w pacjenta. Na pewno kara nie może być tu żadną społeczną „zemstą” – to nie mieści się w systemie, który odrzuca pojęcie normy, za złamanie której należy się „pokuta”. Osadzony jest tu raczej „chory” i należy go „uleczyć”. Skoro tak, to na jedne „schorzenia” mamy odpowiednie terapie a na inne nie. Decydować o tym powinny konsylia medycznych i psychologicznych profesjonalistów a nie prawo. Decydująca powinna tu być ocena poszczególnego przypadku a nie kolejna norma.

Dekonstrukcja, jako metoda sprowadza wszystko do kategorii „przygodności” – nic już nie jest pewne, nic nie może podlegać prostej, obiektywnej ocenie. Każdy przypadek jest jednostkowy a „uzurpacja” systemu, żeby go wtłoczyć w jakąś normę – największą zbrodnią. Dekonstrukcja jest metodą ujawiającą „bezsens” kultury.

Skoro zaś kultura jest „bezsensowna”, to najlepiej nie mieć żadnej. Jedynym wspólnym mianownikiem jest wówczas „krzywda”, bo każdy ma jakąś. Kultura jest tu zredukowana do statusowej gry „krzywd” będących wynikiem tego, że chcąc-nie chcąc, społeczeństwo wciąż próbuje jakieś normy konstruować i wciąż te normy napotykają na kolejnych dysyedentów uważających, że są przez nie „pokrzywdzeni”. Ten proces nazywa się emancypacją.

Widać ten mechanizm najlepiej na przykładzie pedofilii. Pedofile z jednej strony są „bestiami”, ale z drugiej „są tacy stworzeni”. Skoro tak, to nie możemy ich po prostu zabić, bo „nie są winni temu, jacy są”. Wciąż zatem poszukukiwana jest formuła normalizacji pedofilii (link w pierwszym komentarzu).

Podobnie mają się sprawy w przypadku kazirodztwa. Najpierw zostało ono zredukowane do „błędów genetycznych pojawiających się w przypadku potomstwa bliskich krewnych” a dziś etycy tacy jak Jan Hartman uważają, że skoro już wiemy, co powoduje takie błędy, to przecież stosując odpowiednie procedury medyczne można ich uniknąć, więc zakaz kazirodztwa powinien być zniesiony. Oczywiście – kosztem pewnej prenatalnej eugeniki wliczonej w koszty procedury.

Za każym takim krokiem kryje się dekonstrukcja pojęć kultury: życia, płci, zbrodni, choroby… wszystkiego. Nic nie może być oszczędznone, bo wszystko jest zdefiniowane w obrębie kultury a skoro tak – jest przygodne a zatem nieobiektywne i może być jak plastelina wyginane. Sama kultura zaś staje się czymś „wirtualnym” – będącym zawsze „in statu nascenti” i jako taka – niemająca żadnej bazy, żadnej tradycji, żadnego osadzenia w czymkolwiek. To, jak żyjemy, jak myślimy i jak się samo-konstruujemy staje się wyłącznie problemem „technicznym” – czymś, co może, a nawet powinno być podległe kształtowaniu przez „oświecone ośrodki”, które lepiej rozumieją „wyzwania współczesności”.

Tak samo jak król pruski Fryderyk II zwany Wielkim, który uważając siebie za „„Filozofa z Sanssouci” zmieniał społeczeństwo niemieckie zgodnie ze swoimi przekonaniami, tak dziś współczesne elity chcą zmieniać społeczeństwa krajów Zachodu i uciekają się do bardzo podobnych metod. U podstaw takiego nastawienia leży najgłębsza oświeceniowa pogarda dla „tubylców”, którzy w oczach „filzozofów” są jedynie gliną, z której lepią oni swoją wizję.

Niestety – nie ma na to łatwej rady. Odporny na dekonstrukcję jest jedynie fundamentalizm – zwłaszcza religijny, ale każdy system totalitarny do niego dąży. On wszelkie próby dekonstrukcji po prostu uśmierca – dosłownie. W najepszym wypadku „zbrodnia” podważenia obowiązującej ortodoksji jest karana ciężkim więzieniem. Zauważcie, że właśnie w tę stronę zmierza współczesny Zachód. Tzw. prawicowość, czyli upór w sprzeciwianiu się glajszachtowaniu przez obowiązującą ortodoksję staje się na naszych oczach największą zbrodnią – taką, która zasługuje na natychmiastową, ciężką karę. Zarazem – coraz częściej o poglądach prawicowych mówi się jak o chorobie psychicznej – z prawicowości należy ludzi leczyć stosując odpowiednie terapie. Dopiero ci, których nie wyleczono są „straceni dla społeczeństwa”. Temu służą te wszystkie kursy „diversity and inclusion” wprowadzane we wszyskich instytucjach. Proponują one swoim adeptom nowe „wyznanie wiary”. Dopiero ci, którzy nie przyjmą nowej „komunii” są ostatecznie pariasami.

Jedynym sposobem dla prawicy na przezwyciężenie tego trendu jest jego dokonstrukcja. Nie upieranie się przy „absolutnych prawdach”, bo te nie mają szansy się ostać, ale właśnie „dekonstrucja dekonstrukcji”.

Prawica jest przyzwyczajona do tego, że stoi za nią „Realne”. Że sprzeciw wobec pewnych ugruntowanych społecznie norm niezmiennie prowadzi do katastrofy. Sęk w tym, że o tym można się przekonać dopiero, kiedy jest już za późno. To jest strategia apokaliptyczna i jako taka jest odrzucana przez społeczeństwo, które może trwać jedynie poza estachonem. Aby prawica mogła trwale wygrywać, musi być zdolna do wykazania, że ponad „grą statusową” jest coś głębszego. Musi odzyskać cel nadrzędny a jest nim właśnie sama kultura – „długie trwanie”. Musi przekonać społeczeństwo, że współczesna rezygnacja z takiej formy egzystencji źle mu służy.

Czytaj więcej.