„Im mam więcej zajęć, tym mam więcej czasu”. Coś w tym jest: przez wiele lat byłem leniem i bałaganiarzem; ostro pracować nauczyłem się koło czterdziestki, a organizować sobie czas – jeszcze później. To jest też związane z tym, że wszedłem w wiek, gdy człowiekowi zaczyna się spieszyć. Zdaje sobie sprawę, ile czasu zmarnował i jak niewiele go jeszcze zostało – mówi Piotr Bratkowski w rozmowie z Małgorzatą Kupiszewską. – Gdyby pięć-sześć lat temu ktoś mi powiedział, że zrobię wywiad-rzekę, wyśmiałbym go. Nie lubiłem robić wywiadów, bardzo się przed nimi denerwowałem. To jest coś, czego nauczyłem się na stare lata – podkreśla dziennikarz w wywiadzie dla portalu Pressmania.pl. Wyjaśniając przyczyny powrotu muzyka i powstania książki pt. „Dziwny, dziwny, dziwny” tłumaczy: -Tomek wrócił, bo w wieku 60 lat ma ogromny potencjał artystyczny, w dużym stopniu niewykorzystany właśnie przez długie milczenie, wynikające z problemów zdrowotnych. Piszemy o nich w książce: to jest też, poza wszystkim innym wstrząsająca opowieść o walce z depresją, okresami tak silną, że uniemożliwiającą jakiekolwiek funkcjonowanie.

Małgorztata Kupiszewska: Jakie to uczucie:  mieć premierę książki na życiową sześćdziesiątkę?
Piotr Bratkowski:
– Dobre. Choć zupełnie inne, niż przy debiucie w wieku lat 25. Wtedy miałem uczucie, że zaczynam podbijać świat; dziś – że wciąż daję radę. Zwłaszcza, że ta książka nie jestem odcinaniem starych kuponów, ale nowym dla mnie doświadczeniem. Gdyby pięć-sześć lat temu ktoś mi powiedział, że zrobię wywiad-rzekę, wyśmiałbym go. Nie lubiłem robić wywiadów, bardzo się przed nimi denerwowałem. To jest coś, czego nauczyłem się na stare lata.
Wywiad rzeka z Tomaszem Lipińskim, do kogo adresowany? Babć, dziadków rocznik 50? Młodzi prawie nie czytają.
– To książka dla pewnego – chyba czterdziestoparoletniego – okulisty, który od kilku lat ratuje mojego ojca przed utratą wzroku. Gdy dowiedział się, że ją zrobiłem, powiedział, że po prostu musi ją mieć z autografem, bo cała jego młodość to była wielka fascynacja Lipińskim. To także książka dla wszystkich pań (kobiety czytają więcej od mężczyzn), które kiedyś platonicznie kochały się w Tomku, a było ich wiele. Oczywiście, trochę żartuję. Szczerze mówiąc, gdy dostałem tę propozycję, nie zastanawiałem się, kto to kupi, pomyślałem sobie, że wydawca (który ma na koncie kilka bestsellerów) wie, co robi. A ja będę miał ciekawą przygodę zawodową.

Gombrowicz twierdził: W Polsce łatwiej wyobrazić sobie literata bez  pióra niż bez kieliszka. Nie pytam o Pańskie przygody z alkoholem. Ani o  przygody pana Tomasza. Próbuję zrozumieć, dlaczego książka pt. „Dziwny, dziwny, dziwny” ma zelektryzować światek bibliofilski. Zapędzić do 
lektury zamiast spaceru daleko od zgiełku?
Dziwny, dziwny, dziwny - okładka książki w której Tomek Lipiński rozmawia z Piotrem Bratkowskim
– Kiedy rozmawiamy, książka jest od mniej więcej tygodnia na rynku. Są pierwsze reakcje i pierwsze informacje o sprzedaży. Z kolejnymi wcieleniami Greya raczej nie będziemy rywalizować, „Dziwny, dziwny, dziwny” na razie walczy o pierwszą setkę na liście bestsellerów empiku – to wchodzi do niej, to wypada. Ale znalazł swoją niszę: zajmuje w tej chwili drugie miejsce wśród najlepiej sprzedawanych biografii artystów (za książką o Osieckiej). Mnie osobiście najbardziej cieszy, że ktoś powiedział, że to świetna opowieść o Warszawie, a ktoś inny – że ciekawa interpretacja życia w PRL-u. I że sieć księgarska Matras umieściła ją wśród książek historycznych – jest w tej kategorii w drugiej dziesiątce najlepiej sprzedawanych. Bo to nie jest rozrywkowa opowieść o estradowcu…

Magnesem mają być znane nazwiska?
– Nie przesadzajmy, gdzież nam się mierzyć z książkopodobnymi wyrobami celebrytów (śmiech).

W wywiadzie z minister Małgorzatą Omilanowską stawia Pan pytanie o to, czy Ministerstwo Kultury jest w stanie zrobić cokolwiek z tym, że w Polsce nie opłaca się pisać książek. Panom się opłacało?
– W wymiarze finansowym – nie. To co do tej pory zarobiłem, to z grubsza równowartość dwóch, może raczej trzech tekstów do nieźle płacących magazynów. Pracowaliśmy nad nią cztery miesiące – to i tak bardzo krótko. Ale napisanie tych paru dziennikarskich chałtur za zbliżone pieniądze zajęłoby mi przecież dwa tygodnie. Góra! Niestety tak to działa: to by się zaczęło opłacać przy naprawdę ogromnej jak na polskie realia sprzedaży…

Czy w wywiadzie – rzece nie skazuje Pan czytelnika na wywnętrzanie się, dziś już zapomnianego artysty, mającego świetność za sobą?  Przecież zamilkł na prawie 20 lat. Po co ten powrót?
– Nie „po co”, a „dlaczego”. Tomek wrócił, bo w wieku 60 lat ma ogromny potencjał artystyczny, w dużym stopniu niewykorzystany właśnie przez długie milczenie, wynikające z problemów zdrowotnych. Piszemy o nich w książce: to jest też, poza wszystkim innym wstrząsająca opowieść o walce z depresją, okresami tak silną, że uniemożliwiającą jakiekolwiek funkcjonowanie.

Mimo to, zupełnie nie zgadzam się z określeniem „artysta zapomniany”. Prędzej – nieobecny. Tomek jest z pokolenia, które nie tworzyło przebojów na jeden sezon. Tytuły takich piosenek jak „Nie wierzę politykom”, „Runął już ostatni mur” czy „Jeszcze będzie przepięknie” nie tylko prawie każdy zna, one weszły do języka potocznego. Zresztą on właśnie dzięki temu, że jego piosenki nie zestarzały się, przetrwał – zupełnie dosłownie – okresy, kiedy nie mógł tworzyć. Za pieniądze z tantiem miał jak przeżyć.

Jak Pan namówił Tomka Lipińskiego, o którym wiemy, że nie lubi dziennikarzy, na prawie niekończący się wywiad? Czym ten wywiad był dla blisko sześćdziesięcioletniego muzyka?
– To było na odwrót: Tomek mnie namówił, co mi bardzo pochlebia, bo rzeczywiście – odrzucił kilka podobnych propozycji. Wcześniej dwukrotnie robiłem z nim zwykłe wywiady; zresztą ten z 1985 był pierwszy, jaki w życiu przeprowadziłem! Bardzo dobrze się gadało, nadajemy na podobnej fali, nie tylko jesteśmy rówieśnikami, ale dorastaliśmy w tym samym mieście, w podobnych środowiskach, najpierw rodzinnych, potem rówieśniczych. Zresztą już po skończeniu książki, wyszło przypadkowo, że jesteśmy – nie tak strasznie odlegle – spowinowaceni, o czym żaden z nas nie miał pojęcia! I to jest jakoś symboliczne.

Natomiast dla Tomka ten wywiad był ważny przede wszystkim z jednego powodu: by odkleić etykietkę „Tomek Lipiński – legenda punk rocka”. Pokazać, że jest dojrzałym artystą, który oprócz tego, że pisze i śpiewa piosenki, ma wiele ciekawych spostrzeżeń na temat otaczającego nas świata. To jest po prostu bardzo inteligentny facet.

Co czytelnik znajdzie w wywiadzie-rzece, o czym wcześniej nie słyszał i na próżno szukałby w innych publikacjach pióra choćby Kasi Cichopek czy Krzysztofa Ibisza?

– Odwrócę to pytanie: w naszej książce czytelnik nie znajdzie chyba niczego, co znalazł w tamtych biografiach. Nikogo nie obrażając, Lipiński to po prostu człowiek innego formatu, z innego kręgu kulturowego, o innych zainteresowaniach. Powiem wprost: z tej książki jest chyba niewielki pożytek dla „Pudelka” czy podobnych serwisów. Podejrzewam (choć jeszcze nie czytałem), że więcej podobieństw będzie np. z ukazującym się właśnie wywiadem-rzeką z młodszym od nas tylko o kilka lat pisarzem Andrzejem Stasiukiem. Choć, gdybym miał tu uprawiać autoreklamę, na pewno powiedziałbym, że jest tam ciekawy wątek kokainy oraz oryginalny portret środowiska PRL-owskiej „czerwonej burżuazji”. W naszej książce pojawiają się choćby Mieczysław Rakowski czy Jerzy Urban; – jako ludzie, z którymi mieliśmy w młodości osobisty kontakt.

Czym dla Pana jest muzyka? Nośnikiem kulturowych treści czy w pełni autonomicznym i najbardziej niejednoznacznym sposobem wyrażania ludzkich emocji?

– Gdy słucham muzyki, wydaje mi się najdoskonalszym artystycznym sposobem wyrażania emocji, człowieczeństwa. Nie mam jednak wystarczającego warsztatu, by z tej perspektywy o muzyce pisać, dlatego nigdy nie pisałem o Bachu czy Stańce. Umiem pisać o piosenkach, bo zawierają (lub nie) przekaz.

Dekontekstualizacja – jakby Pan wyjaśnił to pojęcie mniej wyrobionym muzycznie Polakom?
– Ja chyba nie używam takich słów? (śmiech). Ale czemu nie, spróbuję wyjaśnić. To próba przyjrzenia się jakiemuś – zwykle bardzo znanemu – dziełu, z całkowitym pominięciem okoliczności, w których powstało, czy też latami funkcjonowało. Dam przykład z grubej rury: dekontekstualizacją „Międzynarodówki” jest rozpatrywanie jej urody muzycznej i wartości tekstu bez uwzględnienia roli, jaką ta pieśń pełniła. Zarówno, gdy była hymnem robotników, walczących o swoje prawa, jak i wtedy gdy w państwach komunistycznych stała się urzędową pieśnią władzy.

Kuba Ambrożewski i Paweł Sajewicz pozwolili sobie na taki komentarz: „Z tekstu Piotra Bratkowskiego przebija lęk właściwy każdemu pokoleniu, które niesie za sobą bagaż historycznych przemian. To zrozumiała troska o zachowanie w zbiorowej pamięci tego, co było tych przemian katalizatorem lub – mówiąc prościej – to walka o historyczną prawdę. (…) Wszak ktokolwiek chciałby widzieć muzykę w formie pomnika, nie dostrzega tego, czym ona jest w pierwszej kolejności: „serca biciem”. Czy według Pana wojna „starych” z „młodymi” zaczęła się już na poważnie?
– E tam, zaraz wojna… To są tacy młodzi ludzie, prowadzący jeden z portali, poświęconych muzyce. Parę lat temu ogłosili dosyć bulwersujący ranking polskich piosenek wszechczasów, tam chyba wygrała właśnie piosenka Andrzeja Zauchy „Jesteś serca biciem”. A generalnie – ten ranking przywracał do łask muzykę, która w czasach mojej młodości uchodziła za dansingową czy wręcz obciachową (jak zespół Papa Dance), natomiast strącał z piedestału różne legendarne hymny pokoleniowe. Ja z tym rankingiem polemizowałem, ale ten cytat pokazuje, że oni moją polemikę fałszywie zinterpretowali. Bo mnie w ogóle nie chodzi o pomniki, ani o bagaż historyczny, tylko o to, by piosenka miała jakiś przekaz, była opowieścią… Oni właśnie uważają, że dokonali dekontekstualizacji: dowartościowali piosenki niegdyś zlekceważone, bo czysto rozrywkowe, zdeprecjonowali zaś kawałki odnoszące się do konkretnej sytuacji społecznej czy politycznej. Ale to jest iluzja: w rzeczywistości oni wpisali wszystkie te piosenki w nowy kontekst. W kontekst naszej epoki, gdy marginalizowane są – słychać w każdym popularnym radiu – piosenki, będące czymś więcej niż umilaczami czasu. Owszem, piosenka narodziła się jako część branży rozrywkowej. Jednak był czas, gdzieś tak od powstania Beatlesów do śmierci Kurta Cobaina, gdy okazało się, że muzyka popularna może być czymś znacznie więcej. Akurat tak się złożyło, że to był czas od mojego dzieciństwa mniej więcej do 40-tki, a więc okres, gdy uformowałem sobie poglądy na większość spraw. Więc z całym szacunkiem dla prochów Andrzej Zauchy, raczej nigdy nie uznam, że „Serca biciem” to lepsza piosenka np. od „Polski” Kultu.

Czuje Pan pokoleniowy oddech na plecach?
– Nie. Serio. Wręcz przeciwnie, czuję pokoleniową dziurę. Trochę przeraża mnie, że z moim niestarannym wykształceniem, uchodzę w środowisku za erudytę. Młodzi dziennikarze są często porażająco niedokształceni. A z drugiej strony: nie stwarza im się szans rozwoju. Wymagana jest duża wydajność, szybkość, sprawność – mało kto docenia u młodych wiedzę i nawet coś tak elementarnego, jak umiejętność błyskotliwego pisania.
Jest Pan bardzo zajętym publicystą, szefem działu kulturalnego w Newsweeku. Teraz na pewno jeszcze dojdzie promocja książki. Codziennie opiekuje się Pan swoim schorowanym Tatą. Jak Pan znajduje czas na wszystko?
– Mój nieżyjący już kolega mawiał: „Im mam więcej zajęć, tym mam więcej czasu”. Coś w tym jest: przez wiele lat byłem leniem i bałaganiarzem; ostro pracować nauczyłem się koło czterdziestki, a organizować sobie czas – jeszcze później. To jest też związane z tym, że wszedłem w wiek, gdy człowiekowi zaczyna się spieszyć. Zdaje sobie sprawę, ile czasu zmarnował i jak niewiele go jeszcze zostało. Przecież nawet, jeśli będę jeszcze żył długo, moja sprawność umysłowa będzie już tylko się obniżać. Staram się więc wykorzystać mój mózg, póki działa (śmiech).

Oczywiście, za to się płaci. Mieszkam w bardzo pięknym miejscu Warszawy, z widokiem na Cytadelę i otaczający ją park. Niedawno uświadomiłem sobie, że nie byłem w tym parku od ponad roku.

Zatem życzę Panu każdego dnia pięciu minut radości w parku nieopodal domu i, powtarzając za Johnem Lennonem: „Życia, które się przydarza, gdy jesteśmy zajęci snuciem innych planów”.

– Dziękuję bardzo. „Beautiful Boy” to bardzo piękna piosenka. Raz się nawet przy niej spłakałem.

Fot. fot. Adam Tuchliński

Piotr BratkowskiPiotr Bratkowski – publicysta piszący najczęściej o popkulturze i książkach, czasem też o innych sprawach – od polityki po sport. Od 1981 roku opublikował 6 książek – cztery tomy wierszy, powieść i zbiór tekstów o muzyce rockowej. Za te ostatnie otrzymał w 1989 r. Nagrodę Młodych im. Stanisława Wyspiańskiego; w 2010 r. zaś został nagrodzony Pikowym Laurem – nagrodą za najlepsze prasowe publikacje na temat książek. Wieloletni juror nagrody literackiej Nike, obecnie jest również jurorem nagrody Superbrand w dziedzinie kultury, oraz nagrody Wielki Kaliber, przyznawanej za polską powieść kryminalną. Lubi koty, Warszawę, muzykę rockową, Mazury, literaturę kryminalną, skoki narciarskie i ciepłe morza; jest piłkarskim kibicem Barcelony, Rayo Vallecano i Polonii Warszawa. W kwietniu obchodził 60- te urodziny.