Trafiło mi się wolne od pracy popołudnie. Tak znienacka, z zakończenia, jak prezent. Nie kryłam radości, bo po co, bo cieszyć się trzeba. Chodziłam trochę tu, a potem tam, nie patrząc na okolicę, bo znam ją od podszewki, od dawna. Nie zaskoczy po latach wydreptanych wędrówkami. Nie zdziwi, gdy zna się każdy niemal kamień i drzewo, krzaki lilaków pachnacych wiosną, dzikich róż, czy kasztanowców, co wkrótce obficie zrzucać będą swoje ziarno. Powstaną z nich armie ludzików i zwierząt z żołędziową głową i kończynami z zapałek.

Zmienia się tu ciągle, bo stare bloki i ruiny domów zarastają przez nowe osiedla. Zniknęły kioski, małe sklepy, a dawny uniwersam wyparł nowy i dostojny wielopiętrowiec. Po staremu wre pod nim bazarkowy handel wszystkim od śliwki po selera, przez świeżo ubitego koguta i mleko od swojej krowy po mydło i powidło.

Szurałam stopami w liściach co to ni jesienne, ni przez upał strącone kładły się na ziemi kolorowym dywanem. Wiatr chłodził powietrze i nie moglam się nadziwić, że znowu z dnia na dzień i w godzin parę pogoda przeskoczyła z jednej w drugą porę roku. Myslę, że to raczej chwilowo, bo chimerycznie i lekko odmienia oblicze i bawi się topiąc w upale a potem w deszczu. Przykro było tylko widzieć ślady po ludziach, tych, co lubię obserwować i zastanawiać, kim byli i co kiedyś robili. Patrzyłam się na trawniki, okolice krzaczków i drzewek. Wzrokiem szperałam pod ławką. Minęłam skwerek seniora, gdzie jak kraczące ptactwo rozsiedli się na ławkach niczym na grzędach pijani od lat tubylcy. Opaleni słońcem i letnim wiatrem. Okadzeni dymem wypalonych, znalezionych na ziemi resztek papierosów, wyżebranych „fajek”od tych, co pędzą gdzieś do sklepu, do pracy, do domu i wstydzą się odmówić. Bezwstydnie odsłaniają nagie dziąsła śmiejąc z niczego. Spierają się o coś, co było lub wymyślili, bo nie rozróżniają juz prawdy od zamroczonych wymysłów. W oparach nikotyny, kaszląc jak gruźlicy resztkami zwłókniałych płuc, spędzają tak godziny i dni póki deszcz i chłód ich nie przegoni.
Są też inni, co chcą na ławce posłuchać ciszy lub wiatru albo zaczytani w książce z pobliskiej biblioteki. Obok stoi milcząca wakacjami szkoła. Wkrótce, jak co roku rozedrga ją lekcyjny dzwonek, tupot setek nóg, śmiechy i krzyki uczniów i brzecząca cisza klasówek i egzaminów.

Pod niedalekim kościołem, co to ma być dumą dzielnicy, zrobiono remont. Dawną zieleń drzew i krzewów upiorną wizją architekta zalano betonem. Rachityczne brzózki nie dają zapamiętanego cienia. Chłód mają tworzyć mini fontanny, co wytryskają równym dwurzędem. Miły widok, powiew mokrego chłodu dają tym, co zdążą zająć dobrą ławkę. Konkurencja jest spora. Pustymi puszkami po perle, książęcym, kasztelańskim, huzarze, kozel, resztkami jedzenia, końcówkami nadpalonych petów znaczą swoją wszechobecność. Niektórzy śpią zamroczonych snem obojętni na niewygodę twardych ławek. Soboty wybrzmiewają radością nowożeńców. Niedzielą krążą tu wierni, co wezwani przez dzwony kościoła idą w pojedynkę lub z rodziną na co tygodniową mszę. Spogladają jak na zadżumionych i krzywią z ohydą porównując do swojego losu. Duma Grochowa odstrasza i zniechęca szpetotą podobnie do innych placyków, skwerów, ale taka to uroda tego miejsca. Tak jest i jeszcze będzie długo póki czas się nie zatrzyma, a świat nie pokryje nicością.

Obraz fernando zhiminaicela z Pixabay