Kiedyś…
Już nikt nie pamięta tych dat.
Więc wtedy, pewnego dnia to było.
Mężczyzna z kobietą, oboje z przeszłością i każde po przejściach skrzyżowali swoje ścieżki losu. Porzucając ten patos i próby poetyckości, które z założenia lepiej zdusić w zarodku, bo będą marne, żałośnie śmieszne, więc lepiej w to nie wchodzić, porzucić, zostawić, więc nazwijmy rzecz prostym językiem. Dwoje ludzi się spotkało przez przypadek.
Zaczęło się od słowa do słowa, od pierwszego zdania, a potem były kolejne.
Zaczęło się od rozmowy o niczym, a może czymś ważnym? Parę minut, z których wykluły się lata. Wiele lat.
Ile? Coś pomiędzy dwadzieścia, ale nie trzydzieści. Chyba, bo kto by liczył.
To dużo?
To zależy.
To mało?
To też zależy, bo odpowiedź nie jest prosta. Zresztą to już bez znaczenia, bo jego już NIE MA.
Był… Dziwnie tak pisać o nim w czasie nazwanym „przeszłym”. Miał swój czas na ziemi, wśród nas. Miał ten czas, który jak zawsze i zbyt szybko się skończył. Im bardziej myślę o tym, że był, bo go nie ma, że istniał, bo nie żyje, to ogarnia mnie zdziwienie i rodzaj wątpliwości pomieszanych z buntem.
Bo jak to możliwe? Nie uzgodnił tego.
Nie zapytał, czy może nie być.
To był bardzo zwyczajny człowiek i do tego tak bardzo zwyczajny w tej zwyczajności, że trudno wymienić cechy, którymi się wyróżniał.
Nie był wysoki ani niski. Ni gruby, ni chudy. Twarz przeciętna, ale uroda to sprawa względna. Pewnym jest, że za miał za mało włosów, bo zgubił je na przestrzeni lat. I nie znalazł.
No i zdecydowanie przesadzał z jednym: z papierosami i to akurat było bardzo denerwujące. Palił, dymił, kopcił, jednego, drugiego, a potem następnego. Przed jedzeniem, po jedzeniu i w trakcie też. Gdy o czymś opowiadał i gdy milczał. Uwędzony był w tym dymie przez samego siebie.
Lubił łowić ryby, czego nigdy nie zdołam zrozumieć, bo co za przyjemność, niech mi to ktoś wyjaśni! Twierdził, że to uspokaja, że to może być przyjemne tak patrzeć na spławik i czekać. Lubił to siedzenie nad wodą z tym czekaniem, z patrzeniem i paleniem papierosów. I wtedy słuchał ptaków, szumu wiatru, albo skupiał się na ciszy, której coraz mniej, gdy mieszka się w miejskim gwarze pomieszanym z hałasem. Wtedy też odpoczywał od problemów, których miał aż nadto i choć nie były szczególne, to dla niego stanowiły balast, ciągnęły w depresyjne smutki i skrócone śnienie.
Twierdził, że to przyjemne, gdy coś się na tę wędkę złapie. Może to instynkt łowiecki się w nim odzywał, nie wiem.
Ja tego łowienia nigdy nie zrozumiem. Niemniej cieszyło, że on te ryby wrzucał z powrotem do wody. Tylko niektóre zabierał ze sobą, po szybkim uśmierceniu i kolejnych czynnościach poprzedzających smażenie na patelni zjadał lub rozdawał innym.
Ujął mnie tym niezmiernie, dlatego wspominam. Tym wrzucaniem do wody, żeby ryba przeżyła i żyła dłużej. Polubilam go też za coś innego. Kochał Kubę jak dziecko, choć ów Kuba był psem, a dokładniej to dość rasowym bokserem.
Gadał do niego, a Kuba patrzył, słuchał, głową kręcił i wszystko rozumiał. Bo gdyby tylko Kuba mógł mówić, to by pewnie by porozmawiali dłużej, a może nawet pokłócili. Gdy rak zabrał Kubusia za tęczowy most czy też do psiego raju, płakał nad nim jak dziecko. Płakał jak dziecko i nad dzieckiem.
To nie znaczy, że nie miał „ludzkich” dzieci. Ten jeden, imienia nie wspomnę był dobry i mądry, i w porządku, ogarnięty z poukładaniem włącznie. Tak pomyślałam, że- wcale nie przesadzam-, że ohydny los w swej parszywej zlosliwosci zabrał go za wcześnie właśnie dlatego. Też rak, jak u Kubusia. Poszło wszystko tak szybko, że ledwie zdążyli się pożegnać. Zły był na niego, tego raka i tego syna, bo tak przecież nie można robić! Nie było zgody na to umieranie.
Ten drugi z synów, ten okropny i zły w swoim charakterze, żyje do dzisiaj. Pewnie znowu pije albo szuka znowu kogoś, by załatać kolejną pożyczką poprzednią pożyczkę, bo ta wcześniejsza (pożyczka), miała być na załatwienie tamtej (pożyczki), a tamtą… Wydrenował ojca z jego miłości, cierpliwości, różnych radości.
I pieniędzy.
Kochał las. Wcale nie przesadzam z tą miłością. Tak było, że spędzał w nim długie godziny, które po zsumowaniu dałyby miesiące albo lata. Miał w nim swoje ścieżki, miejsca i kryjowki. Wiedzial, gdzie rosną prawdziwki i gdzie iść po koźlarze. W tym lesie szukał grzybów, ale kiedyś znalazł JĄ.
Połączyła ich miłość do lasu i grzybów oraz trochę do siebie. Tak wyszło, ale to przecież normalne i tak się przecież zdarza, że ludzie się w sobie zakochują, prawda? Wiek nie ma znaczenia, bo nie na ograniczeń czy limitów lat albo innych niedorzecznych reguł. Byli dojrzałymi ludźmi z tym czasem przeszłym, poprzednim związkiem. Czyli pomimo tej przeszłości, przyległości i obrączek na pamiątkę po innej i innym, postanowili być razem. No i bywali trochę razem, a później trochę osobno. Pomieszkiwali ze sobą, a potem żegnali. Wygodniej i łatwiej im było ze sobą przebywać z przerwami. Uznali, że każde ma swój wiek i lata życia, gdy już się nie chce do kogoś dopasowywać, naginać, zmieniać utrwalonych zwyczajów codzienności. Uznali, że będą randkować w nieskończoność albo do jakiegoś momentu. Bo każdy związek może trwać wiecznie, albo skończyć się z dowolnego powodu i w dowolnym czasie.
Po co ta pisanina?
Bo umarł.
Bo dopiero kilka dni temu ta wieść do mnie dotarła i siedzi we mnie nieprzetrawiona, nieposkładana i rozczochrana. Chce ja ją jak kołtun rozczesać i jakoś w sobie ułożyć. Wtedy, tak myślę, poczuję spokój i zamknę rozdział z jego imieniem.
Dopiero teraz mogę się pożegnać, na swój sposób wspomnieć i wyrazić wdzięczność.
Miał wielkie serce, którym odmienił świat kogoś dla mnie ważnego. Pokazał JEJ, że znowu może być szczęśliwa i przez kogoś szanowana. Czasem trochę za bardzo kochał i w tej miłości przesadzał, ale zostawmy to. Nie jest to moja sprawa.
Pamiętam, choć nie ukrywam, że niezbyt dokładnie. Któregoś dnia ONA zdjęła z siebie wieloletnią czerń i smutek. Odzyskała chęć do życia, znowu zaczęła się szczerze śmiać. Ten związek odmienił ją i wyrwał z marazmu, w ktorym zatopiłyśmy się obie.
Gdy zobaczyłam ją w różowej bluzce, a ja różowego koloru zwyczajnie nie znoszę i nie polubię, to pomyślałam, że ja też jestem szczęśliwa. Wreszcie mogłam przestać się i nią martwić i pomyślałam, że też mogę poczuć się szczęśliwa od jej szczęścia.
Wspominam fajnego człowieka, Mrówkę, który zmarł w ubiegłym roku. Miał tę zabawną ksywkę, bo lubię wymyślać takie. Są lepsze od niewiele znaczących imion.
Zostaw komentarz